T.T.. Piotr Kulpa
strunach. Pokiwał głową z uśmiechem i odszedł.
W pokoju wychowawców nie było nikogo. Na korytarzu, obok drzwi, siedzieli dwaj chłopcy z tabletami w rękach. Z otwartych nieco dalej drzwi dobiegał głośny rap. Jakaś owinięta ręcznikiem dziewczyna przebiegła obok niego, trącając go w ramię i uderzając mokrymi włosami po twarzy, gdy w pędzie odwróciła się, by krzyknąć:
– Przepraszam!
Stanął pod ścianą. Był bardzo zmęczony. Zamknął powieki, opierając głowę o chłodną ścianę. Brak snu, lęk przed zmianą całego życia, kiepskie finanse i jeszcze te wpadki w szkole. Miał nadzieję, że numer z obciętym palcem poskutkuje. Młodzież lubiła takie ciekawostki. Co prawda inaczej wyobrażał sobie chwilę, gdy wyjmie z kieszeni tajemnicze znalezisko, ale i tak wyszło nieźle, zamknęli się i do końca lekcji nie grzebali w komórkach. To miała być jego „tajna broń” na nudę, na cwaniactwo, na ignorancję. Wyobrażał sobie, jak w pewnej chwili wyciąga zaschnięty kciuk i rzuca go w stronę największego wirażki, usiłującego za wszelką cenę rozwalić jego lekcję i pokazać, kto tu rządzi. Widział, jak chłopak łapie palec, po czym z jękiem upuszcza go i wali plecami w ścianę. On podchodzi wtedy spokojnie, podnosi kciuk, oczyszcza z kurzu i pewnym głosem mówi:
– Oto powód, dla którego warto być przygotowanym do życia w rodzinie. Życie w rodzinie to walka. Dla prawdziwych twardzieli.
Chłopak siada, wyjmuje scyzoryk i obcina sobie po kolei palce…
– Proszę pana! – Szarpnięcie za ramię wyrwało go z sennej wizji. Znowu zdążył przysnąć. Wysoki, pryszczaty chłopak w szortach uśmiechał się do niego. Na policzkach miał plamy zielonej farby. – Pani Joanna mówi, żeby pan przyszedł do pracowni plastycznej. Pan Alfons, tak?
Paweł w momencie otrzeźwiał.
– Proszę?
– Pan jest tym nowym wychowawcą?
– Tak. Nazywam się Paweł Lupka.
Chudzielec zakręcił się na nodze, z wdziękiem właściwym kobiecie. Jego głos wpadał w krańcowe tony, mutacja miała go jeszcze we władaniu.
– Nie Alfons? Nawet na imię?
– Nie.
– Karny kutas! O, przepraszam! To mnie wystawili. Proszę, niech pan idzie za mną, panie Pawle.
Giętko ruszył przodem.
– Poczekaj. Jak ci na imię?
– Kamil.
– Czy ta pani Joanna to pani dyrektor?
Kamil zatrzymał się i odwrócił ze śmiechem.
– Aśka? Nasza kochana Aśka? Dyrektorem? Nie, na Boga! Tylko nie to! Mamy tu trzy Joanny. Wilczycę, czyli panią dyrektor, pani Wilczylas, rozumie pan… Nasza Aśka Dziedzic. – Zgiął łokieć. – Taka baba! O! – Wskazał ręką plamy na policzku, jakby były jawnym dowodem doskonałości wychowawczyni. – Jest jeszcze Joanna Radecka, ale teraz przebywa na zwolnieniu. Dłuższym, więc pewnie pan za nią, co?
Paweł westchnął. Joanna. Na dłuższym zwolnieniu. Na zawsze raczej na zwolnieniu. Jego Joanna. To dlatego był taki wyczerpany. Złudą. Nadzieją. Oczekiwaniem na telefon, na mejl, na cud.
– Pewnie tak. Prowadź, Kamil. Masz fajny głos, wiesz? Śpiewasz?
Kamil obrócił się w szalonym piruecie, po czym z wielką gracją wskazał palcem Pawła:
– Tańczę. Maluję. Biegam. Ale śpiewam? – Położył rozcapierzoną dłoń na piersi i wzniósł oczy w górę. – Czemu nie?!
I pognał w susach do drzwi na końcu korytarza. Paweł poszedł za nim, po raz pierwszy od czasu przyjazdu doznając ulgi. Zdumiała go myśl, jakie to proste. Wystarczy odrobina bliskości. Ta więź, którą nawiązał z chudzielcem w kilka minut. A gdy przypomniał sobie „Alfonsa”, prychnął śmiechem.
Lucjan Sołdat naciągnął sprężynę pułapki, drucik przełożył przez zapadkę i pozwolił, by mechanizm napiął się i zablokował. Kawałek sera nie powinien zdążyć nawet wyschnąć. Myszy były tej wiosny dosyć łakome. Jak tak dalej pójdzie, będzie musiał mrozić ich małe trupki na zapas. Na razie wyglądało na to, że bilans wychodził na zero. Podaż zaspokajała popyt.
Nie lubił gryzoni. To przez nie stracił połowę twarzy. Poznał tę historię, kiedy podrósł i uznano, że można mu ją już opowiedzieć.
Szczury. Dwa wygłodniałe szczury. Miał wtedy kilka miesięcy. Leżał w kojcu, w niewielkim pokoju nad bramą starej kamienicy w Radomsku. Była sroga zima, szczury przychodziły do domu regularnie. Dziadek podobno ubijał je, jak jakiś łowca. Kiedyś załatwił jednego na odległość, rzucając widłami i przybijając go do szafy. Może za to dranie się odegrały. Jednego przedpołudnia załatwiły małego Lucjana w kilkanaście minut. Kiedy babcia go znalazła, była pewna, że nie żyje. Kojec był cały we krwi, a szczury syczały i wcale nie zamierzały uciekać. Kiedy jednak Lucuś jęknął, babcia rzuciła się na nie z gołymi rękami. Zwiały. Lucuś przeżył. Najdziwniejsze było to, że gryzonie nie ruszyły leżącego obok jego braciszka, Radka.
Historia wypadku urosła do rangi rodzinnej legendy, owianej aurą mrocznego tabu. Nie wiedzieć czemu, nie mówiono o niej, wręcz przemilczano, nawet wtedy, gdy padały konkretne pytania o przyczynę feralnego wyglądu małego Lucjana. Jedynie on sam, dopóki żyła babcia, mógł pytać i oczekiwać w kółko tej samej opowieści, którą opowiadała mu przynajmniej raz na tydzień, niczym bajkę na dobranoc.
Wiele lat później, podczas rodzinnej uroczystości zakrapianej gorzałką, sprawa ta podzieliła braci. Lucjan, nie mogąc pogodzić się z losem, naubliżał bratu i wyjechał. Od tej pory ich kontakty ograniczały się do spraw niezbędnych. Mieszkanie, udostępnione Lupce, było przykładem pewnego chłodnego, grzecznościowego wyjątku.
Lucjan postawił pułapkę obok kuchni gazowej. Po chwili namysłu delikatnie ujął ją w palce i wsunął za kuchnię. Po co ten cały Lupka ma się denerwować. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, jak się mawia.
Sołdat wyszedł, zamknął drzwi i przekręcił w zamku klucz. Zapasowy klucz do mieszkania nowego lokatora.
„Nasza Aśka”, jak o niej mówił Kamil, czyli Joanna Dziedzic, była rzeczywiście „taką babą”. Młodzież przypięła jej nieco inną ksywę – „Dziewica”. To dlatego, że od kilku lat ciągnęła się jej sprawa rozwodowa, a ona żyła trochę jak pustelnica. Niby wesoła i bardzo otwarta, „najrówniejsza” z wychowawców, ale ciągle sama. To podobno dlatego, że z jej rozwodem były jakieś problemy i unikała dodatkowych komplikacji.
„Skąd oni to wszystko wiedzą?” – zastanawiał się Paweł. Druga Joanna, ta na dłuższym zwolnieniu, nie mogła dojść do siebie po śmierci jednego z wychowanków. Chłopak się w niej zakochał i wyskoczył przez okno. A o pani dyrektor, Wilczycy, zdążył usłyszeć, że to lesba, ale porządna lesba. Nie rozumiał, czym powinna charakteryzować się według słownika pojęć młodzieży „porządna lesba”, ani skąd oni to w ogóle wiedzą, ale nie dopytywał. Już sam fakt, że te kobiety miały na imię Joanna, nieco go niepokoił. To było jak fatum.
W bursie pracowali jeszcze, jako wychowawcy, Krzysztof, Grażyna i Agnieszka, ale ich miał poznać dopiero później. W każdym razie – według Kamila – nic specjalnego.
Joanna Dziedzic – choć Paweł przyłapał się na tym, że z frajdą w myślach nazywa ją Dziewicą – oprowadziła go po kolacji po pokojach, przedstawiając młodzieży. Odniósł wrażenie, że w każdym pokoju podśmiewano się z niego. A w niewielkiej