T.T.. Piotr Kulpa
Trudno, świat się nie zawali. Jednak im dłużej komórka dzwoniła, tym mocniej biło mu serce, tym szybciej trzeźwiał. W końcu złapał telefon i przyłożył do ucha. W tym momencie sygnał ucichł. Paweł zdrętwiał. Pojął, że świat nie tylko się wali, ale rozpada w pył, znika, rozpuszcza i rozpływa jak para. Wpatrywał się w ekran telefonu i czuł, jak silna dłoń ściska go za gardło, jak dławi go żal, aż zaciska mu żebra i miażdży krtań. Jeśli nie zadzwoni jeszcze raz, roztrzaska ten telefon o własną czaszkę.
– Halo! – właściwie wydarł się do słuchawki, gdy tylko odebrał. Nie był pewien, czy na pewno słyszał sygnał.
– No, czeeeść – usłyszał głos, od którego zrobiło mu się słodko w ustach.
To było ciepłe, aksamitne, głębokie „cześć”. Nic się nie zmieniło. Poza odległością. Poza rozstaniem. Poza końcem, który nadszedł przecież miesiąc temu. Właśnie wtedy, gdy powiedział o wszystkim żonie, a ta symbolicznie spakowała mu w reklamówkę szczoteczkę, pastę i ręcznik i wyrzuciła zawiniątko przez balkon; gdy spojrzał po raz ostatni w smutne oczy córki i poszedł spać do pracy, a jeszcze tego wieczoru, leżąc na złączonych urzędowych krzesłach, odebrał od Joanny telefon, w którym oznajmiła mu pewnie i chłodno – wyrzucając z siebie, jak automat – że nie-odejdzie-od-dzieci. Trudno, nie-da-ra-dy.
To było „cześć”, tęskne i bolesne, którego może nie powinno być wcale, a po nim w słuchawce rozległo się długie westchnienie ulgi, że jednak odebrał, że żyje, że jest na posterunku, jej, dla niej, przez nią. Odczekał dwie cholerne sekundy, by ochłonąć, by słowa nie drżały, nie pospieszały, nie pędziły przez kosmos z misją: wylizać jej ucho. Na nic, wiedział o tym. Zbyt dobrze go znała, rozpoznawała najmniejszą mistyfikację w jego głosie. Gdy usiłował ukryć podniecenie, kiedy ją spotykał, albo żal i rozpacz, gdy zbliżał się kilkudniowy okres niewidzenia. A teraz? Nie widział się z nią i nie rozmawiał od miesiąca. To bolało fizycznie, ta rozłąka. Jak ciężki zawał.
– Ej! Jesteś tam? – Uwielbiał to „Ej!”. Jakby karciła psiaka, który obgryza jej palce. Marzył, by to znowu robić. – A może nie chcesz ze mną rozmawiać?
– Jestem, jestem. Chcę. Bardzo.
Zamknął oczy. Teraz widział ją dokładnie. Nogi, długie, proste, szczupłe. Kształtne kolana i kostki. Wcale nieduże, jak na jej wzrost, stopy o drobnych palcach, które tak lubił ssać i trzymać w ustach, podczas gdy ona z uśmiechem przyglądała mu się, masując sobie sutki lub wzgórek. Wzgórek, którego był przez kilka miesięcy wyłącznym ogrodnikiem. Przystrzygał go własnym remingtonem, wpatrując się z bliska w wyłaniający się spod drobnych, rudawych kędziorków srom. Niewielki, jędrny, czuły i wrażliwy na jego opuszki, jak ślimak. Pod jego oddechem, muśnięciami, liźnięciami, wsłuchany w wypowiadane szeptem obietnice najwymyślniejszych pieszczot oraz nazwy, jakie w tych momentach napływały mu do głowy całymi chmarami, jej srom ożywał, otwierał się, pulsował. Niewielkie, idealne płatki warg wyciągały się w jego stronę, wzywały go, ponaglały. Wielbił ją. Był bałwochwalcą doskonałym.
– Ej! Myślisz o tym samym, co ja!
Ileż razy kochali się przez telefon. Czuł teraz ten zew. Słyszał w jej głosie, tak jak ona w jego milczeniu, owo pożądanie, żywiące się nadzieją na wzajemne opowieści o ich ciałach. Dotknął go – brzucha, biodra, pośladka. Wsunął dłoń za pasek. Zsunął napletek. Żołądź była gorąca.
– Aśka – zamruczał.
Z drugiej strony przez głośny oddech dobiegły go słowa, które tak lubił:
– Co, kochany, co?
– Dotykasz jej?
Oddech, powolny i głęboki. Rozpiął rozporek i pospiesznie zsunął spodnie i majtki. Fallus był sztywny. Lubił go takim.
– Mhmmm…
– Jest mokra, prawda?
– Wręcz ocieka.
– Ocieka… Piję ten sok. Jest kwaśny, płynie mi po podbródku na szyję, wiesz?
– Chcę go zlizać. Ale jest gorąca i twarda! Sterczy, jak wtedy, na rogu biurka.
Splunął sobie na dłoń. Głośno. Żołądź zrobiła się lśniąca i śliska. Lekko dyszał. Jeszcze kilka razy przeciągnie po penisie dłonią i to będzie koniec. Był naładowany do granic możliwości.
– Zsuwam mu kubraczek ustami, kochany. Tak jak lubisz, mocno, głęboko. Ależ się pręży! Jest perłowy. Wepchnij mi szybko dwa palce. Głęboko. Ooo! Tak! Naciśnij, tam gdzie zawsze, mocniej, proszę! Wsadź jeszcze jeden, a drugą rękę połóż na łechtaczce. Dobrze, dookoła, tak… Możesz docisnąć. A ja go połykam, wchodzi mi w przełyk. Taaak! Jak ja to lubię!
Zamknął oczy. Trzymała go za biodra i przyciskała się do niego. Widział, jak w jej ustach i gardle znika aż po nasadę. Aż po ból, który zawsze zwiastował nadciągający tajfun. Odezwał się głosem pełnym drżenia:
– Moje palce ociekają śliną. Ślinię całą dłoń. Albo ty ją pośliń. Napluj jeszcze, o tak. Kładę ją na twojej cipce. Jedną wargę odchylam na bok, teraz drugą. Rozciągam ją, lubisz to, co?
– Tak, kochany, tak!
– Cały srom pręży ci się, jak świeża bułka. On się pręży do mnie, wiesz?
– Tak. Możesz ją poklepać? Jak wtedy?
– Słyszysz, jak klaszcze? Moja kochana…
– Jak dobrze…
– Otwierasz się, patrzę z bliska w twoją pochwę. Mogę ci wepchnąć język?
– Nie pytaj! Pchaj! Jeszcze. A tam? Wepchniesz go tam? Troszkę.
Roześmiał się i ścisnął członek. Jeszcze nie. Jeszcze chwilę.
– Zobaczę, nie wiem, czy zasługujesz.
– Tak, tak. Zasługuję, bardzo.
– A chcesz? Bardzo chcesz? Lubisz go tam czuć?
– Paweł, już nie mogę! Zaraz… chcę cię!
Dyszał jak pies po biegu, jakby go dusił rwący kaszel. Był tuż-tuż.
– Wytryśniesz mi na piersi? Proszę! I na policzki. Zjem cię. Połknę. Chcę twoją spermę. Muszę ją mieć w ustach i w gardle. W brzuchu, w jelitach.
– Thhhaaak! Właśnie to robię. Ściśnij go, ssij, ssij! Zsuń, mocno, do końca… Hhhaaa…!!!
– Kochany! Tak, tak! – Roześmiała się w głos, radośnie, swobodnie. Miała wtedy, podczas orgazmu, głos jak dzwon, jak ludowa śpiewaczka. – Aaa!!! – wyła jak wilczyca.
Sperma waliła z niego grubym ciekiem. Na brzuch, na koc, na twarz.
Teraz już tylko dyszeli. Oddychali, coraz wolniej, spokojniej, ciszej. Telefon wysunął mu się z palców i opadł na poduszkę obok szyi. Usłyszał jeszcze:
– Kochany…
Rozłączyła się.
Zamknął oczy. Poleży jeszcze chwilę. W ciemności.
Klasa poszła na wagary. Wszyscy, jak jeden. Tymek i Tomek też. Co prawda nie pojechali, jak reszta, do galerii, włóczyć się po sklepach i odwalać jakieś jaja, tylko urwali się klasie na przystanku i trafili nad Strawę, niewielki ciek, przypominający bardziej rynsztok niż rzeczkę. Siedzieli teraz pod mostem i mieszali dusze. Każdego dnia, od roku mniej więcej, a dokładnie od chwili, w której jednocześnie, nagle poczuli zew i pojęli, kim są,