T.T.. Piotr Kulpa
Więc w efekcie może się pan przysłużyć sprawie. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno i jakoś bardzo to pana nie uraziło? Z tego, co wiem, znalazł się pan na życiowym zakręcie i nie ma pan zbyt wielkiego wyboru.
Patrzył na jej idealne dłonie z grafitowymi paznokciami, w odcieniu korali zakrywających gładki dekolt. Zastanawiał się, ile mogła mieć lat. Najwyżej czterdzieści, ale wyglądała na trzydzieści pięć. „Silna kobieta” – pomyślał.
– Chcę, żeby wszystko było jasne i żebyśmy nie musieli wracać do takich spraw. Dostanie pan pół etatu w bursie, jako wychowawca. Więcej ani nie mam, ani panu na razie nie powierzę.
Rósł w nim opór, wywołany wstydem. Co o nim wiedziała ta kobieta sukcesu, doskonała i wypielęgnowana za grubą kasę? Pół etatu? Nie tak miało być. Musi płacić alimenty, jeszcze przez kilka lat. Otworzył usta.
– Ale…
– Ale drugie pół etatu dostanie pan w szkole, w sąsiednim gimnazjum połączonym z liceum.
Aha. Odetchnął. Dobra, inna rozmowa. Jakoś to będzie. Otworzył torbę i wyjął teczkę z papierami.
– To w zasadzie wszystko. Proszę zostawić potrzebne dokumenty w sekretariacie. Potem może pan przejść do liceum, tam dyrektorem jest mój przyjaciel, Piotr Łopusiewicz. Można powiedzieć, że czeka na pana. A od jutra zapraszam do pracy. Proszę przyjść za piętnaście ósma, przedstawię pana części personelu.
Uśmiechnęła się do niego. Pomyślał, że jest w tym uśmiechu szczerość, którą rzadko się spotyka, a która uprościłaby wiele spraw w życiu przeciętnego człowieka. Mimo jej bezpośredniości i bolesności, mimo bezkompromisowości w uświadamianiu faktów. Dawała poczucie, że ma się wybór, choć tak naprawdę podsuwała jedyne możliwe rozwiązanie.
Wstał.
– Dobrze. Będę. A mogę spytać, jakiego przedmiotu mam uczyć w liceum?
Przed oczami stanęła mu wizja przepoconych chłopaków, popalających papierosy w szatni sali gimnastycznej. Tylko nie wf.
Joanna Wilczylas popatrzyła mu w oczy poważnie i spokojnym, rzeczowym tonem oznajmiła:
– Przysposobienie do życia w rodzinie.
Westchnął i ruszył w stronę drzwi. Z ręką na klamce odwrócił się jeszcze i powiedział:
– Myśli pani, że…
– Myślę, że tak, panie Pawle. Spokojnie. To nie koniec świata. Aha, jeszcze jedno. À propos końca świata… – Wstała i podeszła do niego ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Wyglądała pięknie, w szarej wełnianej sukience. – Jeśli pan chce, w bursie może pan wynająć pokój za niewielkie pieniądze. Tanio i czysto. I blisko do pracy. Hę?
Przed oczami stanęły mu stosy brudnych talerzy, brama z dość czytelną deklaracją wymalowaną sprayem oraz taksówkarz mówiący: „W Dół. Kiepsko”. I Lucjan z połową gęby na sztorc. I Joanna. Jego Joanna. Córka Matylda, ze łzami w oczach, a także żona, rzucająca w niego książkami. Sprawiedliwość. Jest zbrodnia, jest i kara, jak mawiała mama.
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Bardzo dziękuję, pani dyrektor. Będę pamiętał. W razie czego.
Podała mu rękę.
– W takim razie do jutra. W razie czego.
W drodze powrotnej zjadł zapiekankę w niewielkim tureckim barze. Pogadał ze śniadym chłopakiem, Ibo, o pogodzie i dziewczynach. Posłuchał, jak śpiewa wysokim, dźwięcznym głosem do wtóru kurdyjskiej melodii płynącej z odtwarzacza. Pijąc kawę, gapił się na deszcz, uderzający gęsto o bruk rynku.
Znał Piotrków. Może nie wiedział, gdzie jest ulica W Dół, ale umiałby przejść z zachodniego krańca na wschodni, przez rynek, omijając ulicę cudów, Starowarszawską, zahaczając o miejsca, które kiedyś budziły jego silne emocje, a teraz były niespodzianką, może nawet same dla siebie. Jak stare więzienie o wysokich murach i małych okienkach, przesłoniętych siatkami lub ekranami ze zbrojonych szyb. Wycięto część murów, zostawiając narożną wieżę strażniczą i graniczne ściany budynków. Obecnie był tam market Biedronka i inne sklepy. Zaskakujące o tyle, że nie przyciągały spodziewanych tłumów i nie stanowiły o pewnej przyszłości odnowionego fragmentu miasta.
Albo kino Hawana, mekka młodzieży wagarującej w latach osiemdziesiątych. Teraz obskurne, uwięzione w destrukcyjnym związku, między najmującą je siecią kinową a państwowym właścicielem, niemogącymi się porozumieć. Kiedy Paweł mijał je, poczuł ukłucie w sercu, ni to żalu, ni tęsknoty.
Przez dwa lata chodził tu do szkoły średniej. Ale potem wrócił do domu, do rodzinnego miasta, bo mama za bardzo za nim tęskniła. A on za nią. Przez te dwa lata zdążył się po raz pierwszy poważnie zakochać, kochać, rozstać, upić, pobić i napisać pierwszy wiersz. Mieszkał w internacie, na stancji, a przez dwa miesiące dojeżdżał pociągiem. Ale teraz, siedząc za szybą baru, w miejscu, gdzie kiedyś mieścił się jedyny w mieście i okolicy sklep muzyczny, w którym kupował czarne płyty i struny do gitary, gapił się na mokry bruk i wydawało mu się, że w ogóle nie zna tego bruku, tego deszczu, tego miasta. To było tak dawno. Ponad ćwierć wieku temu.
Wrócił do swojego nowego domu około drugiej. Na ulicy było pusto. Deszcz zatrzymał wszystkich w domach, za firankami. Nie spotkał ani Lucjana, ani nikogo innego, kto okazałby się sąsiadem z domu pod numerem drugim, a choćby z tych obok albo naprzeciwko. Wypił herbatę, nastawił budzik w telefonie na osiemnastą, a potem, ignorując przykry zapach, zakopał się w stertę koców i zasnął.
Obudził go trzask.
Przez chwilę leżał, usiłując zrozumieć, gdzie jest i co się z nim dzieje. Uświadomił sobie najpierw, że przed przebudzeniem przez sen docierał do niego kąśliwy chrobot. Potem przyszła trzeźwiąca myśl o zagraconym pokoju i zlewie pełnym naczyń. Wzrok wyławiał z mroku stare krzesła, wiszący na kilku drutach koślawy kinkiet i szarą plamę okna.
Paweł Lupka sięgnął po telefon. Wpół do ósmej. Przespał budzik. Niedobrze. Znowu będzie się snuł w nocy. Ten rytm trochę go martwił. Dzięki niemu udawało mu się unikać nocnego koszmaru. Kiedy chadzał niewyspany i sypiał krótkimi odcinkami nocy, umęczony umysł nie rejestrował rojeń, nawet jeśli się pojawiały. Natomiast w ciągu dnia przysypiał potem po kątach, choćby kilka minut, niekiedy w toalecie, tak by nikt nie widział. Zdarzało mu się zasnąć z łyżką zupy w pół drogi do ust.
„Paweł! Co robisz?! Uważaj!” – głos żony, Marleny, wyrywał go wtedy z zawieszenia. Idąc za jej pełnym wyrzutu wzrokiem, odkrywał plamę na spodniach, w miejscu, gdzie z przechylonej łyżki spadła porcja ogórkowej. Mógł iść do lekarza po jakieś proszki na spokojny sen, ale nie chciał się uzależniać. Więc lawirował między upartym paranoicznym snem pojawiającym się w noce, gdy już nie dawał rady i kładł się wcześniej, by odespać braki, a dręczącym poczuciem niewyspania, umęczenia, rozbicia, będącymi ceną za milczenie demonów.
Zapalił światło. W pomieszczeniu było zimno. Mimo połowy kwietnia należało jeszcze tu dogrzewać. Włączył stojący pod oknem elektryczny piecyk konwekcyjny. Razem z ciepłem, opływającym mu delikatnie twarz, poczuł zapach przepalanego kurzu.
Obok kuchni gazowej leżała wywrócona do góry nogami pułapka na myszy. Zwierzątko jeszcze drgało. Drut zgniótł myszce czaszkę, przecinając ją prawie na pół. Paweł podniósł pułapkę, uchylił drzwi i położył ją w sieni, stanowiącej w zasadzie kawałek strychu. Później się tym zajmie.
Wstawił