T.T.. Piotr Kulpa
cmoknął, skonsternowany.
– Przepraszam…
– Nie szkodzi. Mój brat lubi płatać mi psikusy.
Odwrócił się i zbliżył do Lupki. Z bliska wpatrywał się w jego oczy.
– Nagle, powiada pan? Hm, nagle… Co nagle, jak to mówią…
Paweł Lupka usiłował zachować spokój. Naprzeciw niego stał człowiek z jedną wielką blizną na połowie twarzy. W zasadzie był to ślad po części, której już nie ma. Jak zapadnięty krater, jak zarwany dach. Po lewej stronie brakowało nie tylko mięśni i skóry, ale i kości, pod okiem, na czole i brodzie. Oko, wyschnięte i skurczone do wielkości pestki wiśni, tkwiło w zasklepionym prawie zupełnie oczodole. Ucho przypominało przypalony talarek cebuli, a nos miał tylko jedną dziurkę. Rzadkie, niedogolone włosy wyrastały w kilku miejscach, jak kępki trawy na ziemi ocalałej z suszy. Trudno było ocenić, w jakim był wieku. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat.
Lupka przełknął ślinę. W porannej ciszy w pustej bramie odgłos ten rozbrzmiał, jak huk spadających kamieni.
– Lucjan Sołdat. Pamiętasz komiksy Papcia Chmiela?
Czy pamiętał? To było jego dzieciństwo, jego nocne chwile wolności pod kołdrą, z latarką i szalonymi historiami, rysowanymi kanciastą kreską. Odparł:
– Tytus, Romek i… – przerwał w pół zdania.
Sołdat uśmiechnął się, a grymas, który wypełzł na jego usta, zamienił je w niesymetryczną japę. Pojawiły się w niej teraz wielkie żółte zęby, niekompletne i krzywe. Paweł Lupka pojął znaczenie i trafność przezwiska. Nie wiedział, że Radek może być taki złośliwy.
– No! – Sołdat odwrócił się i ruszył w głąb bramy. – To chodźmy.
Kiedy wchodzili na podwórze, nad łukiem wejścia Paweł zobaczył napis, wykonany sprayem, z iście artystycznym wykończeniem:
Westchnął i powlókł się za Lucjanem. Marzył o mocnej kawie.
Siedział za stołem, na którym stały brudne naczynia, pokryte warstwą przynajmniej rocznego kurzu, i wpatrywał się tępo w parę wirującą nad kubkiem. Gorąca kawa była w tej chwili jedynym żywym elementem tej smutnej scenografii. To miejsce miało być jego mieszkaniem przez najbliższe lata. Domem. Jak długo? Nie wiedział. Nawet kiedy myślał, że do końca życia, to nie wiedział. Nawet kiedy myślał, że będzie jego więzieniem, to też nie wiedział.
Było tanie. Dwieście złotych za miesiąc plus jakieś nieduże opłaty, musiało dać się znieść. Zimą do tego trzeba będzie doliczyć prąd za ogrzewanie, ale na razie był kwiecień i powinno się ocieplać. Znajdowało się na uboczu. Na uboczu życia, jak zwykł określać swoje oczekiwanie. Już sama przeprowadzka do Piotrkowa była dużą zmianą, zejściem z linii ciosów losu. Niezbyt daleko, tak by nie móc w razie czego zobaczyć się z dorastającą córką, na tyle jednak odlegle, by nie napotykać pytających spojrzeń znajomych, nie mijać teściów, nie widzieć żony, a nuż przybitej albo, co gorsza może, szczęśliwej. I wreszcie, a może to najważniejsze, by nie mógł w ciągu kilku minut spotkać się z Joanną, by mógł ochłonąć, gdy zerwie się w środku nocy z dławiącym uczuciem niedosytu i pustki i zapragnie biec do niej, pełznąć i błagać, by go dotknęła i powiedziała, że jakoś to będzie. Musiał sobie z tym wszystkim poradzić. Dlatego mieszkanie, które załatwił mu przyjaciel, w kamienicy swojego brata, było na miarę jego obecnej sytuacji i możliwości.
Paweł uniósł kubek z kawą. Rozejrzał się po pokoju, który miał być jednocześnie jego salonem, kuchnią i sypialnią. Przypominał melinę, pokój, w którym zapijał się na śmierć jakiś nieszczęśnik. Na dwóch parapetach stały rzędem puste flaszki po wódce, winie, spirytusie i piwie. Podobnie za kanapą i pod stołem. Zlew był pełen zaskorupiałych talerzy i garnków. Na gazowej kuchence, która na szczęście zdołała bez większych problemów zagotować wodę, stały trzy brudne patelnie, a płyta pokryta była warstwą tłuszczu, wyschniętego, niczym błoto na słońcu. Pod ścianami stały elementy starych, popeerelowskich przeszklonych segmentów, pełne stosów filiżanek, kieliszków, talerzy i szmat. Na jednej z szafek, pod stertą gazet, Paweł odkrył wysłużone radio Amator 2, stereofoniczny obiekt westchnień z czasów, gdy jeszcze był chłopakiem co sobotę zasiadającym z uchem przy głośniku, by wysłuchać listy przebojów Trójki. Uruchomił je, ale oprócz lokalnej rozgłośni nie udało mu się złapać żadnej stacji. Jedno okno przesłaniała zakurzona bambusowa roleta, zbyt wąska i w wielu miejscach popruta. W drugim stał duży blejtram. Gdy Paweł odwrócił go, okazał się niedokończonym obrazem olejnym, na którym Don Kichot w towarzystwie Pansy odjeżdżał w dal obok koślawego wiatraka.
Nędznego krajobrazu wnętrza dopełniała brudna podłoga, pozalewana, cała w lepkich plamach i błocie, zakryta częściowo cuchnącym petami wytartym dywanem.
Paweł Lupka siedział więc, grzejąc dłonie o ciepłe ścianki metalowego kubka pełnego kawy, i usiłował nie wpaść w panikę. I powoli uświadamiał sobie najważniejszy chyba, oprócz niskich kosztów oraz nienachalnej lokalizacji, atrybut tego miejsca. Miał to, na co zasłużył. To była również kara za jego wybryk. Za to, że odważył się przeciwstawić zwyczajom, schematom, stereotypom. Za to, że zapragnął dla siebie zbyt wielkiego szczęścia w świecie, gdzie szczęście należy się tylko nielicznym. Teraz w samotności i w milczeniu, z zaciśniętymi zębami będzie znosił biedę, brud i ziąb.
Paweł Lupka wstał i przetarł oczko w mazi pokrywającej szybę wychodzącego na podwórze okna. Miał coraz większe poczucie, że znalazł się w odpowiednim miejscu, by te wszystkie czynniki, noszące w jego podświadomości znamiona kary, zahaczające o świadomość, mogły stać się namacalną i rzeczywistą karą, jak klaps, jak kilka pasów, jak oczyszczające uderzenia kablem od żelazka, których tak bał się w dzieciństwie, a które przyniosły mu tyle dobrego. Wzdrygnął się i objął ramionami. To były trudne chwile. Był tu w końcu „obcym”.
Cały czas lało.
Bursa znajdowała się w starym internacie budowlanki, na peryferiach Piotrkowa. Dalej była łąka, niewielka rzeka i słupy wysokiego napięcia. A potem pas autostrady.
Paweł Lupka zjawił się w gabinecie dyrektora punktualnie o dziesiątej. Nie czuł się komfortowo, zdołał się jedynie ogolić i umyć zęby. Jego nowa łazienka wymagała kilku godzin ciężkiej pracy, by mogła nadawać się do użytku. Speszył się jeszcze bardziej, kiedy zobaczył, że dyrektor to piękna, elegancka kobieta.
– Dzień dobry. Paweł Lupka. Przepraszam z góry za mój wygląd, ale dopiero co przyjechałem, a nowe mieszkanie… – Machnął ręką, wchodząc i zamykając drzwi.
– Rozumiem, proszę się nie przejmować. Joanna Wilczylas, jestem dyrektorem tego ośrodka. Proszę usiąść. Kawy, herbaty?
– Dziękuję, ale… – Zaciął się. Joanna. To imię wywołało u niego skurcz brzucha. Poczuł, jak opinają się na nim spodnie, a pod pachami pojawia się wilgoć. – …już piłem.
Dyrektorka popatrzyła na niego uważnie.
– Coś się stało? Źle się pan czuje?
Odetchnął kilka razy głęboko. Pokręcił głową.
– Nie, nie… Mało spałem dzisiejszej nocy. – Uśmiechnął się i rozejrzał, chcąc zmienić temat rozmowy. Gabinet był urządzony skromnie, ale gustownie. – Jak tu przyjemnie. Czyściutko.
Joanna Wilczylas usiadła wygodnie w wysokim