Bastion. Стивен Кинг
przy chodniku, lecz jego silnik nie został wyłączony. Wkrótce znów ruszył. Z głośnika popłynął głos Elvisa Presleya śpiewającego Old, Rugged Cross. Nocny wiatr szumiał wśród drzew, rozwiewając ostatnie kłęby dymu wydobywające się z osmolonych ruin dawnego college’u.
Z przemówienia prezydenta wygłoszonego o 21.00 czasu wschodniego (w wielu rejonach nieodbieranego):
– …nasz wielki naród musi postępować, jak na niego przystało. Nie możemy lękać się cieni jak małe dzieci w ciemnym pokoju, ale nie możemy również lekceważyć szerzącej się w kraju epidemii grypy. Bracia Amerykanie, proszę was, abyście pozostali w domach. Jeśli źle się poczujecie, zostańcie w łóżku, łykajcie aspirynę i pijcie dużo płynów. Bądźcie pewni, że najdalej za tydzień poczujecie się lepiej. Powtórzę to, co powiedziałem na początku mojego wystąpienia: nieprawdą jest plotka, jakoby ten szczep grypy był zabójczy dla ludzi. Większość zarażonych osób najpóźniej po tygodniu powinna poczuć się lepiej. Co więcej…
(gwałtowny atak kaszlu)
– …co więcej, pojawiły się złośliwe plotki rozpowszechniane przez pewne radykalne grupy antyrządowe, że szczep tej grypy powstał w laboratoriach wojskowych dla celów militarnych. Bracia Amerykanie, nie dajcie się zwieść kłamliwym podszeptom wrogich sił, których działania muszę surowo napiętnować. Nasz kraj podpisał i ratyfikował konwencję genewską, w której zapisane są postanowienia dotyczące wytwarzania gazów trujących i paraliżujących oraz broni biologicznej. Nie posiadamy ani nie…
(seria głośnych kichnięć)
– …ani nie przyczyniliśmy się nigdy do potajemnego wytworzenia zakazanych przez nią substancji. To, z czym mamy teraz do czynienia, jest jedynie dość poważną epidemią grypy, ale niczym więcej. Dziś wieczorem otrzymaliśmy raporty o wybuchu podobnej epidemii w kilkunastu innych krajach, między innymi w Rosji i Chińskiej Republice Ludowej. Raz jeszcze…
(seria kaszlnięć i kichnięć)
– …zwracam się z prośbą o zachowanie spokoju. Niechaj ci, którzy dziś zachorują, mają świadomość, że najpóźniej na początku przyszłego tygodnia otrzymają upragnioną szczepionkę. W kilku punktach kraju musiano wezwać Gwardię Narodową, aby chroniła ludność przed wichrzycielami, wandalami, chuliganami i szabrownikami, ale plotki, jakoby niektóre miasta zostały zajęte przez wojsko, są z gruntu fałszywe. Kłamstwem jest również twierdzenie, iż podawane w mediach wiadomości są preparowane. Bracia Amerykanie, nie mogę pozwolić na rozpowszechnianie tak plugawych oszczerstw i dlatego piętnuję je z całą surowością…
Graffiti na frontonie Pierwszego Kościoła Baptystów w Atlancie – czerwone litery tworzące napis:
KOCHANY JEZU, WKRÓTCE SIĘ ZOBACZYMY.
TWÓJ PRZYJACIEL, AMERYKA.
PS MAM NADZIEJĘ, ŻE POD KONIEC TYGODNIA
BĘDZIESZ JESZCZE MIAŁ W SWOIM DOMU
JAKIEŚ WOLNE MIEJSCA.
ROZDZIAŁ 27
Rankiem dwudziestego siódmego czerwca Larry Underwood siedział na ławeczce w Central Parku, spoglądając w stronę zoo. Z tyłu za nim Fifth Avenue zakorkowana była mnóstwem aut, teraz milczących, bo ich właściciele uciekli albo zmarli. Nieco dalej w głębi ulicy widać było zamienione w rumowiska sklepy z luksusowymi artykułami.
Z miejsca, w którym Larry siedział, mógł dostrzec klatki ze zwierzętami – lwem, antylopą, zebrą i jakąś małpą. Wszystkie z wyjątkiem małpy były martwe. Doszedł do wniosku, że nie zginęły wskutek grypy, ale po prostu zbyt długo nie dostawały wody i pożywienia, i to je w końcu zabiło. Zdechły wszystkie zwierzaki oprócz małpy. W ciągu trzech lub czterech godzin, które Larry przesiedział na ławce, małpa poruszyła się zaledwie cztery czy pięć razy. Jakimś sposobem udało jej się uniknąć śmierci z głodu lub pragnienia, ale nie umknęła supergrypie. Świat był bezwzględny.
Stojący po prawej stronie ozdobiony figurkami zwierząt zegar wybił jedenastą. Bawiące niegdyś tłumy dzieci figurki występowały teraz dla pustej widowni. Niedźwiedź dął w róg, mechaniczna małpka, która nigdy nie zarazi się grypą (choć może się kiedyś zepsuć), potrząsała tamburynem, a słoń uderzał trąbą w bęben. Smętne tony, posępna melodia. Suita Koniec świata w wykonaniu zwierzęcych figurek.
Po jakimś czasie zegar ucichł i Larry znów usłyszał ochrypły, dobiegający z lewej strony stłumiony krzyk. Człowiek, który go wydawał, znajdował się tego ranka gdzieś w okolicy Heckscher Playground. Może wpadnie do któregoś z tamtejszych basenów i utonie.
– Potwory nadchodzą! – oznajmiał słaby, schrypnięty głos.
Chmury się rozwiały, dzień był pogodny i upalny. Koło nosa Larry’ego przeleciała pszczoła, przez chwilę krążyła nad pobliskim klombem, po czym wylądowała na kwiecie peonii. Z menażerii dobiegało senne brzęczenie much obsiadających martwe zwierzęta.
– Potwory nadchodzą!
Krzyczącym okazał się wysoki mężczyzna dobrze po sześćdziesiątce. Larry usłyszał go po raz pierwszy wczorajszej nocy, którą spędził w Sherry-Netherland. Gdy nad nienaturalnie cichym miastem zapadła noc, jego mroczny, zawodzący głos popłynął ulicami Manhattanu niczym głos szalonego Jeremiasza, odbijając się od ścian budynków zniekształconym echem. Larry, przewracając się bezsennie na szerokim, królewskim łożu dla dwóch osób, nabrał osobliwego przekonania, że krzyczący człowiek szuka właśnie jego – tak jak to bywało ze stworami z nawiedzających go snów. Miał wrażenie, że głos coraz bardziej się przybliża.
– Potwory nadchodzą! Są już w drodze! Są na przedmieściach!
Larry był niemal pewien, że drzwi apartamentu, które zamknął na cztery spusty, lada chwila wylecą z zawiasów i pojawi się w nich gigantyczny troll z psią głową, ślepiami wielkości spodków i długimi kłami.
Wcześniej tego ranka widział wołającego w parku i okazało się, że to tylko obłąkany stary mężczyzna w sztruksowych spodniach i okularach w pękniętej rogowej oprawie sklejonej plastrem. Próbował odezwać się do niego, ale tamten natychmiast uciekł w popłochu, krzycząc przez ramię, że za chwilę na ulicach miasta zjawią się potwory. Nagle potknął się o sięgający do kostek siatkowy płotek i wylądował z głośnym plaśnięciem na ścieżce rowerowej. Okulary spadły mu z nosa, lecz się nie stłukły. Larry ruszył do niego, zamierzając pomóc mu wstać, jednak zanim zdążył się zbliżyć, mężczyzna schwycił okulary, zerwał się z ziemi i pognał w stronę promenady, raz po raz wywrzaskując swoje szalone ostrzeżenia. Ale Larry już się go nie bał, był jedynie znudzony i lekko rozdrażniony jego krzykami.
W parku byli też inni ludzie, Larry rozmawiał z kilkoma z nich. Byli oszołomieni i zdezorientowani, mówienie przychodziło im z trudem, a wszystkie opowiadane przez nich historie były identyczne. Ich przyjaciele i krewni umarli lub dogorywali. Na ulicach wybuchały strzelaniny, na Fifth Avenue rozpętało się piekło. Czy to prawda, że nie ma już Tiffany’ego? Jak to możliwe? Kto teraz będzie sprzątał? Kto pozbiera śmieci? Czy powinni opuścić Nowy Jork? Słyszeli, że wojsko obstawiło wszystkie drogi wyjazdowe. Jedna z kobiet obawiała się, że wkrótce z tuneli wyjdą szczury, aby przejąć spuściznę po ludziach. Przypomniało to Larry’emu jego własne myśli po powrocie do Big Apple. Młodzieniec pojadający chipsy z wielkiej torby zwierzył mu się, że wreszcie spełnił swoje życiowe marzenie: poszedł na stadion Jankesów, przebiegł nago przez wszystkie bazy, a potem onanizował się na pozycji wyjściowej. „To była moja życiowa szansa, stary” – mruknął i odszedł, cały czas jedząc chipsy.
Wielu