Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur

Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję - Sławomir Nieściur


Скачать книгу
Oumuamua w glob, rozpędził do maksymalnej prędkości, a sam się katapultował. W końcu to gigantyczny kawał skały. Przy takiej prędkości sam krater będzie miał ze trzysta kilometrów średnicy. To samo dotyczy Fałdy, bo kto nam da gwarancję, że nie zechcą przez nią przelecieć? Sto siedemnaście milionów ton, tylko tyle pozostało do całkowitego zasklepienia się przejścia. Ten okręt waży minimum połowę tego, a przecież pociągnie za sobą wszystko, co tam orbituje.

      W kajucie zapadła cisza.

      – Musimy ich powstrzymać – powiedział po ­chwili Lupos. – Uszkodzić, wytrącić z kursu, cokolwiek! – Z całej siły plasnął dłonią w blat. – Jakieś pomysły? – zapytał, spoglądając spod oka na naburmuszonych podwładnych.

      – Zderzenie, komandorze… Najlepiej z czymś dużym. Naprawdę dużym – powiedział z namysłem Moss, zerkając przy tym na Sniegową. – Inaczej nie damy rady ich powstrzymać. Cząsteczki, rakiety, lasery, to wszystko nic nie da, jeżeli nie grzmotniemy w ten okręt metodą klasyczną, czyli kinetycznie.

      – Nie lepiej po prostu uszkodzić mu napęd? – spytała Sniegowa dziwnie matowym głosem. – Poprzednio nam się udało.

      – Widziałaś przecież, że idzie z maksymalną prędkością. Nawet jeżeli uda nam się zniszczyć silniki lub jakimś cudem powtórzyć numer z ładunkami nuklearnymi, i tak doleci przynajmniej do planety samą siłą inercji. Zniszczenia będą mniejsze, ale w skali globu i tak gigantyczne.

      – Z czym musiałby się zatem zderzyć? – zapytał komandor, chociaż podobnie jak coraz bardziej pobladła Sniegowa, powoli zaczynał się domyślać, co wykoncypował oficer.

      – Z habitatem! – wypalił radośnie Moss.

      4

      Habitat Czwarty

      Wysoka orbita AEgira

      Stwierdzenie Zariby, że w sekcji mieszkalnej panuje aktualnie lekki chaos, było zdaniem Iana zdecydowanym niedopowiedzeniem.

      Rozległa hala, w porównaniu z którą hangar i lądowisko należałoby uznać raczej za zwykłą pakamerę, zastawiona była ciasno modułami mieszkalnymi. Prefabrykowane, na wpół przezroczyste sześciany, wymalowane w fantazyjne wzory, oplatała pajęczyna kładek, drabin, a nawet powiązanych w grube supły nylonowych lin. Tam gdzie kontenery stały jeden na drugim, wzdłuż krawędzi budyneczków wznosiły się rusztowania platform transportowych.

      Każdy wolny skrawek przestrzeni zaściełały sterty śmieci: resztki opakowań, płachty folii aluminiowej, kawałki styropianu i pomięte, złachmanione ubrania. Gdzieniegdzie poniewierały się otwarte, opróżnione z zawartości pojemniki podróżne.

      – O rany… – Ian zatrzymał się przed fasadą jednego z modułów. Wejście do kwatery stało otworem, wewnątrz panował nieprawdopodobny wręcz rozgardiasz. Brodząc po kolana w odpadkach, podszedł i zajrzał do środka.

      – Proszę uważać – ostrzegł Zariba. – W tym całym ewakuacyjnym zamieszaniu zapomnieli pozamykać wloty kanałów. Tędy będzie najbezpieczniej. – Wskazał na wąski, tonący w cieniu przesmyk pomiędzy modułami. – Kanały biegną środkiem sekcji, a i bałagan tam największy.

      – Jak to się stało?

      – Ewakuacja w warunkach bojowych. – Zariba ruszył powoli w stronę przejścia. – Kolejny pomysł Rady. Wie pan, alarm w środku nocy, wyłączone oświetlenie, zredukowana grawitacja plus efekty dymne. Panika totalna. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, co się działo w enklawie, gdy jednocześnie spadło im na lądowisko prawie siedemset kapsuł ewakuacyjnych. Cud, że nie było ofiar śmiertelnych. A może były? – zastanowił się, ściszając głos i rozglądając czujnie dookoła, jakby w obawie, że ktoś ich podsłuchuje.

      – Dlaczego tego nie uprzątnęliście? – Ian wycofał się sprzed drzwi. Brodząc w śmieciach, podszedł do czekającego technika, ominął go i wszedł do zaułka.

      – Zrobimy to pod koniec zmiany. Żeby wpuścić tutaj automaty, musimy najpierw zaplanować układ osiedla i skorygować ustawienie modułów, a to mnóstwo pracy. Naprawdę mnóstwo.

      – Radziłbym się pospieszyć – mruknął Ian. Z gościnności sojuszniczych instalacji, czy to wojskowych, czy cywilnych, korzystał dość często i z każdą kolejną na nich bytnością utwierdzał się w przekonaniu, że są zarządzane coraz bardziej nieudolnie. Nadmierna centralizacja ośrodków władzy zaczynała się Związkowi odbijać potężną czkawką.

      – Słucham? – Zariba zrównał się z nim, a następnie wyprzedził. W zaułku śmieci było znacznie mniej, więc szło im się łatwiej.

      – To nie słyszeliście? Enklawy domagają się skrócenia turnusów rehabilitacyjnych do sześciu miesięcy standardowych.

      – Żartuje pan?! – Technik stanął jak wryty i gwałtownie odwrócił się do Iana.

      – Mówię poważnie. Nie chcą już gościć wszystkich turnusów jednocześnie, lecz rotacyjnie, po pięćdziesiąt procent populacji. Po mniej, ale na okrągło – wyjaśnił, widząc konsternację brodacza.

      – Ale to oznacza, że w habitatach będzie przebywać połowa populacji! Również na okrągło! – wykrztusił Zariba. – Jak niby w takich warunkach mamy prowadzić roboty konserwacyjne?

      – Nie mam pojęcia. – Ian wzruszył ramionami. – Powtarzam jedynie, co usłyszałem od mera jednej z enklaw. Bardzo możliwe, że ta awaryjna ewakuacja – wskazał kciukiem na bałagan za plecami – była kroplą, która przepełniła czarę goryczy. Domyślam się, że właściwy przerzut na planetę zaplanowany został na inny termin?

      – Zgadza się – potwierdził niechętnie Zariba.

      – No i wszystko jasne. Niech zgadnę, pozostałe habitaty także rozpoczęły turnusy przed terminem?

      – Z tego, co wiem, jedynie te orbitujące w pobliżu AEgira. Pułkowniku, czy te informacje nie są przypadkiem objęte jakąś klauzulą tajności? – zaniepokoił się nagle Zariba.

      – Te o protestach enklaw? Skądże. Na miejscu Duvalla cisnąłbym w kąt harmonogramy i zaczął jak najszybciej przywracać habitat do stanu używalności. Enklawy mają silną reprezentację w Kolegium Sojuszu, więc niechybnie przeforsują projekt.

      – Ostrzegę Simona – oznajmił technik. – Teraz, zaraz! – dodał stanowczo.

      Poprawił tkwiący w uchu port komunikatora i ruszył przed siebie, referując półgłosem usłyszane przed chwilą wieści. Po kilkunastu krokach zatrzymał się i skinął na Iana, aby ten podążył za nim. Nie przestając mówić, przeprowadził gościa labiryntem ciasnych przejść, by po kilkunastu zakrętach zatrzymać się przed długim szeregiem metalowych bramek, wiodących do sekcji przemysłowej. Następnie podszedł do najbliższej furtki, przycisnął kciuk do umieszczonego we framudze czytnika linii papilarnych. Niewielkie drzwiczki, oddzielone od sąsiednich błyszczącą barierką, uchyliły się przy akompaniamencie syku siłowników hydraulicznych.

      – Od wewnątrz nie ma już takich zabezpieczeń, tylko zwykły przełącznik – wyjaśnił, widząc zaniepokojenie na beznamiętnym dotychczas obliczu wojskowego. – Gdyby zawiódł, w śluzie zamontowany jest interkom, skomunikowany ze sterownią. Skafandry posiadają dodatkowo łączność z naszym najnowszym nabytkiem… – Wskazał zaparkowany nieopodal jaskrawoczerwonej barwy przysadzisty łazik na szerokich, obłożonych ochronną gumą stalowych gąsienicach. Ze szczelin w opancerzonym korpusie wystawało kilka manipulatorów.

      Ian podszedł do maszyny i pogładził jej lśniący nowością pancerz. Kopułka obserwacyjna robota natychmiast obróciła się w jego stronę, jeden z manipulatorów drgnął nieznacznie, zaszumiała turbina napędu.

      –


Скачать книгу