Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści. Joanna Jax
poustawiane były zabawki, dziecięce książki i niskie, jasne meble. Na szczęście łóżko było pełnowymiarowe, a duża szafa mogła pomieścić także jego skromną garderobę, którą ułożył obok męskich swetrów i koszul, należących zapewne do nieżyjącego męża Weroniki.
Chełmicki zasnął niemal natychmiast, zastanawiając się przez chwilę nad tym, co go czeka. Za kilka dni miał spotkać się z dowództwem i otrzymać dalsze instrukcje. Starał się nie myśleć ani o Alicji, ani Adriannie, ale wciąż, mimo zakazu, rozważał wyjazd do Chełmic i wizytę u rodziców.
Przez kolejne dni jednak nie doszło do żadnego spotkania z dowództwem. Weronika przyniosła informację, że musi jeszcze poczekać, a wolny czas wykorzystać, by nauczyć się na nowo życia w okupowanej Warszawie, która w niczym już nie przypominała frywolnego, tętniącego życiem miasta, jakim była przed wojną. Przechadzał się więc ulicami stolicy, jeździł tramwajami i chłonął wszystko, co opowiadała mu Weronika. Teoretyczną wiedzę zdobył w Wielkiej Brytanii, ale praktyka okazała się dużo bardziej zawiła.
– Teraz nic nie jest pewne i stałe. Wychodząc z domu, nigdy nie wiesz, czy do niego wrócisz. Łapanki, wywózki, egzekucje i aresztowania. To może spotkać każdego. Wystarczy, że ktoś na ciebie doniesie albo znajdziesz się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. I po tobie. Dlatego nie waham się, nie poddaję, bo nie można żyć, siedząc w szafie. Nade mną mieszka rodzina folksdojczów. Donieśli chyba już na wszystkich sąsiadów. Mnie oszczędzili, bo ich dzieciak zadławił się kiedyś landrynką i w panice przybiegli do mnie. Oczywiście, pomogłam dzieciakowi, co on winien, i dzięki temu zostawili mnie w spokoju. Powiedziałam, że jesteś moim kuzynem, ale Grabkowa i tak podejrzewa nas o romans. Nawet mi to schlebia, że mogłabym mieć tak młodego kochanka. – Uśmiechnęła się smutno.
– I niech tak myśli. Ale ja bym ich zastrzelił na miejscu za donosy. Czy oni mają świadomość, że to nie żarty? – zdegustował się Julian.
– O tak, pewnie. A potem za takich pół ulicy pójdzie pod mur. Nie bądź taki chojrak, Robercie, tutaj za wszystko ponosi się konsekwencje, dlatego trzeba agresję dawkować z rozsądkiem. Dzisiaj wieczorem napijemy się wina. Prawdziwego, porządnego wina. Dostałam od wdzięcznego oficera gestapo za udaną operację, chociaż, Bóg mi świadkiem, miałam ochotę zaszyć mu w bebechach nożyczki chirurgiczne – powiedziała z goryczą.
– I trzeba było – mruknął Julian.
– Oj, ty mój narwańcu… Gdyby umarł, ja i połowa szpitala znaleźlibyśmy się na Szucha – powiedziała, głośno wzdychając. Jej podopieczny musiał się jeszcze wiele nauczyć o życiu w okupowanej Warszawie.
Wieczorem siedzieli w przestronnym salonie i pili wino, a gdy butelka została opróżniona, Weronika wyciągnęła z kredensu karafkę z malinową nalewką. Nie wiedzieć czemu Julianowi rozwiązał się język i zaczął opowiadać Weronice o swoich miłosnych perypetiach. Chciał usłyszeć coś pokrzepiającego od osoby postronnej, jakiś swoisty wyrok w sprawie, która wciąż tkwiła w jego sercu niczym zadra.
– Nie jestem Adrianną i nie jestem Alicją. Nie czuję się na siłach, żeby kogokolwiek osądzać – powiedziała spokojnie. – Wiem tylko, że najlepszym lekarstwem na jedną miłość jest inna. Wtedy człowiek przestaje myśleć o tym, co złe. Bardzo przeżyłam śmierć Tadzia i wciąż za nim tęsknię, ale myślę, że gdy ponownie się zakocham, pogodzę się z jego utratą.
– Mogłabyś mieć każdego – wybełkotał nieco pijany Julian.
– Może i mogłabym, ale nie każdy mógłby mieć mnie. – Roześmiała się i pogłaskała go po dłoni, po czym zmieszana swoim gestem, wstała z kanapy i zaczęła zbierać ze stolika puste kieliszki.
Julian patrzył na Weronikę zamroczonym wzrokiem i zaczął zastanawiać się, czy piękna pani doktor mogłaby stać się antidotum na jego rozterki. Była już dojrzałą kobietą, pełną spokoju i mądrości. Miała to wszystko, czego brakowało jej poprzedniczkom. A jednak to Alicja, zwariowana, nieprzewidywalna, pełna sprzeczności dziewczyna, wciąż tkwiła w jego sercu. Kochała go, a jednak zraniła tak okrutnie, że nie potrafił poukładać sobie tego w sercu. Tak bardzo zabolał go jej czyn, że w obawie przed kolejnym rozczarowaniem nawet nie był w stanie wyciągnąć ręki po tak ponętną kobietę, jaką niewątpliwie była Weronika.
Wracał też myślami do Adrianny. Była mu kiedyś bardzo bliska, ale nie budziła w nim takiej namiętności jak bezczelna Alicja. Obie jednak okazały się kobietami o wątłej moralności. Julian był zdania, że jemu, jako mężczyźnie, wolno było więcej, ale kobieta powinna emanować niemal świętością, tymczasem i Adrianna, i Alicja zamiast aureoli miały diabła za skórą. Zastanawiał się, czy kiedyś uda mu się spojrzeć na każdą z nich jak na zwykłego człowieka, pełnego ułomności i wad.
Niecierpliwił się coraz bardziej siedzeniem w domu i spacerami po Warszawie, bo to zmuszało go do myślenia o sprawach, o których myśleć nie chciał. Wiedział, że najlepszym lekarstwem będzie zajęcie się czymś innym. Prawdziwą walką, która pozwoli mu skupić się na czymś ważniejszym niż rozterki miłosne. Rozkazy jednak wciąż nie nadchodziły, dlatego wpadł na pomysł, że pojedzie do Chełmic. I tak to planował, więc uznał, że lepiej to uczynić w okresie stagnacji i względnego spokoju. Później mogło być różnie, a los mógł rzucić go do zadań, które wykluczą jakiekolwiek podróżowanie w rodzinne strony.
Do Chełmic przyjechał o zmierzchu. Przeszedł kawałek torami i dotarł do zagajnika znajdującego się na krańcu miasteczka. Ruszył przed siebie, przyświecając latarką, i w końcu znalazł się na dobrze znanej mu Wierzbowej Drodze, która prowadziła wprost do domu rodziców. Minęło wiele miesięcy od czasu, gdy ostatni raz tędy przechodził, ale doskonale pamiętał, jaka towarzyszyła mu wówczas myśl, że mimo wszystko uda się wygrać z wrogiem, dzięki pomocy aliantów. Tymczasem nikt nie przyszedł z odsieczą, przegrali w nierównej walce, a on musiał tułać się za granicą. Z taką dumą nosił mundur, w którym przybywało dystynkcji, a teraz nawet nie mógł się pochwalić przed rodzicami, bo zmuszony był zamienić go na normalne ubranie.
Dotarł do dworku i zapukał kołatką do drzwi. Poczekał przez chwilę, gdy w końcu otworzyły się i stanęła w nich Ludmiła. Spojrzała na Juliana i jej twarz zmieniła oblicze ze znudzonego na zdziwione. Kobieta przeżegnała się, po czym powiedziała cicho:
– Wszelki duch… Pan Julianek…
– Dobry wieczór, Ludmiło.
Uśmiechnął się i wszedł do środka. Uściskał gospodynię, zdjął kurtkę i zaczął chodzić po pokojach. W jednym z nich zastał matkę, siedzącą w fotelu, niczym posąg, i wpatrzoną w płomień kominka. Podszedł do niej i pochylił się, bo ta zdawała się nawet nie zauważyć wejścia swojego jedynaka.
– Mamusiu, jestem – powiedział z czułością.
Izabela odwróciła głowę w jego kierunku, popatrzyła na niego i przycisnęła swoją dłoń do ust. Zaczęła drżeć, a w jej oczach pojawiły się łzy.
– Synek? Julianek? Przecież ty nie żyjesz – wyłkała.
– Żyję, mamo. Cały i zdrowy jestem. Dlaczego myślałaś, że nie żyję? – Roześmiał się.
– Zniknij, maro, idź sobie precz! – wysyczała Izabela.
Julian wyprostował się, nieco skonsternowany reakcją matki, i zaczął rozglądać się po pokoju, szukając kogoś, kto wyjaśni mu jej zachowanie. Jego pytający wzrok spoczął na stojącej w drzwiach Ludmile.
– Niech pan Julian