Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści. Joanna Jax
złośliwie powiedział Wiktor i podtrzymując Alicję, ruszył w stronę wsi.
Młody Karaś w istocie wybierał się do Warszawy i za czterdzieści złotych zgodził się zabrać przybyszy do stolicy. Była to kwota dość wygórowana jak na podróż furmanką.
– Gdyby nie noga mojej narzeczonej, to w życiu bym tyle panu nie zapłacił. – Wiktor był nieco zdegustowany pazernością przewoźnika.
– Panie ładny, a ja tam wiem, kto wy jesteśta? Ja tu z władzą dobrze żyję, a jak wy trefni, to mi mogą się do dupy dobrać. A ja szóstkę dzieci i żonę mam na garnuszku. – Karaś wzruszył ramionami i dodał: – Nie chceta, to nie jedźta, ja tam was zabierać nie muszę.
Alicja szturchnęła swojego towarzysza.
– Zapłacimy. Musimy dostać się do Warszawy.
Usiedli na koźle przykrytym starą derką i ruszyli. Kilka kilometrów dalej minęli gazik wojskowy, który zatrzymał się z piskiem opon. Dwóch niemieckich żołnierzy doskoczyło do furmanki.
– Kto to jest, Karaś? Dokumenty proszę – powiedział jeden z żandarmów, zwracając się do Alicji i Wiktora.
– Ich samochód kaput, to podwożę ludzi.
– A gdzie ten samochód się zepsuł? A pozwolenie mieli? – zapytał podejrzliwie żołnierz.
Alicja już chciała otworzyć buzię, ale Karaś ją uprzedził.
– Kilka kilometrów za wsią. – Karaś machnął ręką w bliżej niesprecyzowanym kierunku, po czym odwrócił się na koźle i sięgnął między poukładane polana drewna. Wyciągnął kankę i podał żołnierzowi.
– Pierwsza klasa, panie Horst.
Żołnierz przestał studiować dokumenty Alicji i Wiktora, rozpromienił się i pokiwał głową.
– Gut, Karaś, mi nie musisz tego mówić. Jechać. I uważajcie na wjeździe do Warszawy, patrole stoją. Kogoś szukają.
– Kogo? – wyrwało się Alicji.
– Podobno Anglików – roześmiał się Horst i poszedł w stronę gazika.
Alicja wymieniła spojrzenia z Wiktorem. Nie uszło to uwagi Karasia.
– Co, te czterdzieści złotych już się nie wydaje taką straszną kwotą? – Puścił oko w kierunku siedzącej pary, po czym dodał: – Przed rogatkami was wysadzę. Pójdziecie kawałek takim sosnowym zagajnikiem i potem znowu wsiądziecie. Jak drogi pilnują, to tam może się nie będą wypuszczać. Ja tam nie chcę mieć żadnych kłopotów, lepiej, żeby mnie z nikim obcym nie widzieli.
– Jest pan pewien, że nie będą plątać się po lesie? – zapytał nieco zatrwożony Wiktor.
– A kto ich tam wie, ale jakby jeszcze po każdym lesie mieli się pałętać, to by musieli cały Wehrmacht ściągnąć – mruknął Karaś.
Gdy byli już blisko miejsca, gdzie miał stać patrol, zsiedli z wozu i udali się do lasu po lewej stronie drogi. Oddalili się nieco, ale cały czas mogli obserwować, co dzieje się na drodze. Kilkaset metrów dalej, gdy dostrzegli stojących żołnierzy, weszli głębiej w zagajnik.
– Ciekawe, skąd wiedzieli, że będziemy skakać? – zapytała jakby siebie Alicja.
– A co, mało to życzliwych? Pewnie zobaczyli kilku naszych, jak skaczą, to donieśli.
– Przecież wylądowaliśmy jakieś piętnaście kilometrów od właściwego miejsca… – Alicja ponownie się zamyśliła.
– Dlatego czekają na nas tutaj, a nie w tym lesie, co zwisałaś z drzewa – powiedział ze śmiechem.
– Ciszej! – syknęła Alicja. – Chcesz, żeby nas usłyszeli?
Wiktor już się nie odzywał, tylko podążył zagajnikiem, delikatnie odsuwając gałęzie i starając się bezszelestnie stawiać kroki. Gdy minęli patrol, przesunęli się bliżej drogi i kawałek dalej dostrzegli furmankę Karasia.
Dotarli do mostu Poniatowskiego i tam pożegnali się z furmanem. Potem rozdzielili się i każde z nich udało się do wyznaczonej kwatery. Alicja nie wiedziała, gdzie zamieszka Wiktor, jej lokum mieściło się na Krakowskim Przedmieściu, w mieszkaniu wykładowcy matematyki z Uniwersytetu Warszawskiego. Szła Nowym Światem do mieszkania profesora Litwina i patrzyła na ulicę, która niegdyś była jej bardzo bliska. Przed wojną codziennie przyjeżdżała tu tramwajem na próby do Czarodziejskiego Fletu, a na początku wojny mieszkały w pobliżu z Hanką. Myślała o niej równie często, co o dziadkach i matce. Odkąd przyjechały do Warszawy w poszukiwaniu szczęścia, Hanka stała się dla niej niczym siostra. A potem zniknęła. Miała nadzieję, że przyjaciółka znajduje się w bezpiecznym miejscu i gdy tylko będzie taka możliwość, zobaczą się.
Tęskniła za tamtym życiem, zanim brutalna wojna nie odebrała jej domu, pracy, przyjaźni i radości z tych wszystkich rzeczy, których na co dzień nie doceniała. Gdy los wydziera coś po kawałku, można przywyknąć, ale nagle cały świat, w którym żyła, obrócił się w perzynę. A jednak czuła ulgę na myśl, że nie straciła nikogo z bliskich. Dom można odbudować, pracę znaleźć, inną albo taką samą, a nawet przywrócić na usta uśmiech, jednak życia już wrócić się nie da. Najcenniejszy skarb, największa wartość, tak bardzo teraz zdewaluowana.
Tęskniła także za Julianem, za jego czułością, spojrzeniem i obecnością. Nie była jednak przygnębiona jak niegdyś, gdy jego serce należało do innej kobiety. Miłość jest prosta. Jeśli czujesz, że ktoś cię kocha, zawsze jest nadzieja na pojednanie. Przypomniała sobie słowa pewnego szlagieru przedwojennej gwiazdy estrady – „Miłość ci wszystko wybaczy” – i nuciła sobie pod nosem tę piosenkę, niczym mantrę. Była przekonana, że pewnego dnia ta cudowna miłość wybaczy także i jej.
Profesor Litwin przypominał z wyglądu dobrodusznego dziadka, który opowiada dzieciom bajki przy kominku. Wrażenie było tym silniejsze, im częściej zwracał się do Alicji „moje drogie dziecko” i klepał czule po dłoni. Gdy jednak zaczynali rozmawiać, powracał uniwersytecki wykładowca.
– Jest wysokie prawdopodobieństwo, że Hitler zaatakuje Stalina. Dla niego Polska to jedynie korytarz, żeby dobrać się do wielkiego imperium radzieckiego.
– Może to i lepiej, jak się za łby chwycą. Wtedy będzie nadzieja, że nas zostawią w spokoju. – Alicja napychała buzię chlebem z marmoladą i popijała łapczywie herbatą. Jedno i drugie smakowało paskudnie, ale tak dawno nie miała nic w ustach, że posiłek wydawał się niebiański.
– Ten chleb to coraz gorszy robią, Bóg raczy wiedzieć, co tam jeszcze upychają, oprócz trocin i kory. Niedługo będą gwoździami nabijać, żeby tylko był cięższy – westchnął profesor.
– Trzeba się i z takiego cieszyć, słyszałam, że są coraz większe problemy z aprowizacją – powiedziała Alicja z pełną buzią.
Znała smak „dźwiękowca” i paskudnej marmolady, ale odkąd nawiązała romans z Grossem, jadała dużo wytworniejsze posiłki i braki w zaopatrzeniu dotknęły ją na bardzo krótko.
– W Warszawie można kupić wszystko. Mięso, słodycze, nawet prawdziwego szampana. Ale co z tego, jeśli ceny są monstrualne. Kercelak po bombardowaniach znowu tętni życiem i nielegalnym handlem, tylko że ja, odkąd nie pracuję na uniwersytecie, żyję bardzo skromnie i stać mnie tylko na kartkowe frykasy – ze smutkiem powiedział profesor.
– Jak tylko rozeznam się na nowo w Warszawie, to nie będę pana objadać. Zresztą pewnie