Potyczki Rycerzy . Морган Райс
szybko co nieco i zjadła po drodze. Pochwyciła więcej, niż było jej trzeba. Schyliła się i nakarmiła połową zdobyczy Krohna, który zamruczał, wyrwał jej pokarm z dłoni i ochoczo przyłączył się do uczty. Była bardzo wdzięczna za to jedzenie, schronienie, tę całą szczodrość – za to, że pod niektórymi względami czuła się, jakby znowu była w Królewskim Dworze, na zamku, w którym dorastała.
Kiedy wyszła z komnaty, straże stanęły na baczność, otwierając przed nią ciężkie, dębowe drzwi. Przeszła obok nich zamaszystym krokiem i ruszyła słabo oświetlonym, kamiennym zamkowym korytarzem, rozświetlonym nieco przez dogasające po nocy pochodnie.
Dotarła na kraniec korytarza i wspięła się po krętych kamiennych schodach, z towarzyszącym jej nieodłącznie Krohnem. Dotarła na wyższą kondygnację, gdzie, jak już doskonale wiedziała, mieściła się sala tronowa. Powoli oswajała się z zamkiem. Pomknęła przez kolejną salę i już miała przejść łukowatym otworem w kamiennym murze, kiedy kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Wzdrygnęła się na widok czającej się w cieniu postaci.
– Gwendolyn – powiedział łagodnym, zbyt wytwornym głosem, wychylając się z cienia z pełnym samozadowolenia uśmiechem na twarzy.
Zbita z tropu Gwendolyn zamrugała powiekami. Dopiero po chwili przypomniała sobie, kim jest. Tak wielu ludziom została ostatnimi czasy przedstawiona, że wszystko zacierało się jej w pamięci.
Lecz tej jednej twarzy nie mogła zapomnieć. Był to królewski syn, ten drugi bliźniak, ten z włosami, który opowiedział się przeciw niej.
– Jesteś synem króla – powiedziała na głos. – Trzecim co do starszeństwa.
Wyszczerzył zęby w chytrym uśmieszku, który w ogóle nie przypadł jej do gustu, po czym zrobił kolejny krok w jej kierunku.
– Tak naprawdę drugim – poprawił ją. – Jesteśmy bliźniętami, jednak ja pierwszy pojawiłem się na świecie.
Gwen przyjrzała się mu bacznie, kiedy ten podszedł o kolejny krok. Zauważyła, że jest nienagannie odziany i ogolony, na jego głowie piętrzy się koafiura i pachnie perfumami i wonnymi olejkami. Obnosił się z zadowoloną z siebie miną i zalatywał wręcz arogancją i wysokim mniemaniem o sobie.
– Nie chcę, by myślano o mnie, jak o bliźniaku – kontynuował. − Jestem panem samego siebie. Me imię Mardig. Tylko przez zrządzenie losu zostałem zrodzony bliźnięciem, na co akurat wpływu nie miałem. Taka ot dola koronowanych głów, można by rzec – konkludował filozoficznie.
Gwen nie przypadło do gustu jego towarzystwo. Wciąż odczuwała niechęć z powodu jego zachowania ubiegłego wieczoru. Poczuła, jak stojący u jej boku Krohn naprężył ciało i otarł się o jej nogę zjeżoną na karku sierścią. Sama poczuła zniecierpliwienie, pragnąc jak najszybciej dowiedzieć się, czego od niej chce.
– Zawsze skrywasz się w cieniu korytarzy? – spytała.
Mardig uśmiechnął się z wyższością i podszedł jeszcze bliżej, nieco za blisko w jej mniemaniu.
– Wszak to mój zamek – odparł zaborczo. – Jestem znany z tego, iż przechadzam się po nim dość często.
– Twój zamek? – spytała. – A nie twojego ojca?
Spochmurniał na twarzy.
– Wszystko w swoim czasie – odparł tajemniczo i zrobił kolejny krok.
Gwendolyn cofnęła się odruchowo, wiedziona niechęcią do jego bliskości. Krohn zaczął groźnie pomrukiwać.
Mardig spojrzał w dół na niego lekceważąco.
– Wiesz, że zwierzęta nie sypiają na naszym zamku? – odrzekł.
Gwen zmarszczyła brwi z irytacji.
– Twój ojciec nie czynił z tego powodu wyrzutów.
– Mój ojciec nie egzekwuje prawa – odparł. – To moja rola. Królewskie straże również są pod moją komendą.
Kolejny raz zmarszczyła brwi, równie zdenerwowana.
– Czy to z tego powodu zatrzymałeś mnie tutaj? – spytała z rozdrażnieniem w głosie. – By wyegzekwować zakaz przebywania zwierząt?
Spojrzał na nią krzywo. Prawdopodobnie dotarło do niego, że napotkał godnego siebie przeciwnika. Spojrzał na nią, utkwił wzrok w jej oczach, niejako oceniając ją po wyglądzie.
– W całej Grani nie masz niewiasty, która nie wzdychałaby do mnie – powiedział. – Pomimo to, w twych oczach nie dostrzegam namiętności,
Gwen zagapiła się na niego, zdjęta zgrozą, kiedy dotarło do niej, o co w tym wszystkim chodzi.
– Namiętności? – powtórzyła z zażenowaniem. – A z jakiego powodu? Jestem zamężna, a miłość mego życia wkrótce stanie z powrotem u mego boku.
Mardig roześmiał się na głos.
– Czyżby? – spytał. – Z tego, co słyszałem, dawno już jest martwy. Lub też tak dawno zaginął, że już do ciebie nie wróci.
Gwendolyn spojrzała na niego spode łba. Jej gniew wzmagał się z każdą chwilą.
– Nawet jeśli nie powróci – powiedziała – nigdy nie wybiorę innego. A już z pewnością nie ciebie.
Spochmurniał na twarzy.
Odwróciła się z zamiarem odejścia, jednak przytrzymał ją za rękę. Krohn warknął.
– Nie mam w zwyczaju prosić o to, czego chcę – powiedział. – Po prostu to biorę. Jesteś w obcym królestwie, na łasce obcego gospodarza. Postąpisz mądrze, jeśli wyświadczysz grzeczność swoim zdobywcom. Wszak, gdyby nie nasza gościnność, zostałabyś porzucona na pustkowiu. Istnieje zaś wiele niefortunnych okoliczności, które mogą przypadkiem przytrafić się gościom – nawet u gospodarza pełnego dobrych chęci.
Spojrzała na niego z nachmurzoną miną. Widziała już w życiu zbyt wiele rzeczywistych zagrożeń, by lękać się jego błahych przestróg.
– Zdobywcom? – powiedziała. – A więc to tak nas traktujecie? Jestem wolną kobietą, jakbyś nie zauważył. Mogę odejść stąd choćby teraz, jeśli tego zechcę.
Roześmiał się, wydobywając z siebie paskudny dźwięk.
– I dokąd miałabyś pójść? Z powrotem na Pustkowie?
Uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Może i jesteś wolna, formalnie rzecz biorąc – dodał. – Ale pozwól, że zapytam: jeśli cały świat jest ci tak wrogi, to gdzie w nim twe miejsce?
Krohn warknął zjadliwie. Gwen wyczuła, że sposobi się do skoku. Z oburzeniem strzepnęła dłoń Mardiga z ramienia, sięgnęła w dół i położyła swoją na głowie Krohna, by go powstrzymać. I wówczas, kiedy spojrzała gniewnie na Mardiga, doznała nagłego olśnienia.
– Rzeknij mi coś, Mardigu – powiedziała twardym, zimnym głosem. – Z jakiego to powodu nie wyruszyłeś ze swymi braćmi, dlaczego nie walczysz u ich boku na pustyni? Z jakiego to powodu jesteś jedyną osobą, która tu pozostała? Czy to strach tobą powoduje?
Uśmiechnął się, lecz pod przykrywką śmiechu wyczuła tchórzostwo.
– Rycerskość jest dla głupców – odparł. – Tych, którzy torują drogę, by innym z łatwością przychodziło to, czego pragną. Rzuć tylko słowem rycerskość, a dają się powodować niczym kukiełki. Mnie samego nie tak łatwo wykorzystać.
Spojrzała na niego z obrzydzeniem.
– Mój mąż i Srebrni wyśmiali by kogoś takiego, jak ty – powiedziała. – Nie przeżyłbyś dwóch minut w Kręgu.
Przesunęła