Marzycielka. Katarzyna Michalak

Marzycielka - Katarzyna Michalak


Скачать книгу
szloch.

      – Czytałeś moje maile? – musiała zadać mu to pytanie. Musiała wiedzieć, zanim każe mu iść precz.

      Przytaknął.

      Przytaknął!?

      Czytał jej listy, jej wyznania i nie zrobił nic, by jej pomóc! By wyrwać ją z rąk psychopaty!

      – Nisia… – zaczął, widząc w jej oczach niemy wyrzut i bezbrzeżny żal. – Ewa… – poprawił się w następnej chwili. – Nie mogłem odpisywać. Kiedyś wszystko wyjaśnię. Jeszcze nie dziś i nie jutro, ale kiedyś wreszcie będę mógł wszystko ci wyjaśnić i…, jeśli tylko dasz mi szansę…

      – Wyjdź, Wiktor – przerwała mu, odwracając wzrok. Nie mogła na niego patrzeć. Po prostu nie mogła. Ani chwili dłużej. – Wynoś się z mojego życia i więcej nie wracaj.

      Świadomość, że on czytał jej zwierzenia, czasami nieznośnie bolesne, wszystkie te słowa miłości, którymi ratowała się, żeby nie zwariować w małżeństwie z Jeremim, i ani razu nie odpowiedział, łamała jej i tak pogruchotane serce.

      – Wybacz mi, kochana – wyszeptał. – Może kiedyś zrozumiesz… – Uniósł dłoń, by dotknąć opuszkami palców jej policzka, ale ponownie cofnęła głowę. Nie życzyła sobie jego dotyku. Niczyjego dotyku.

      Wstał. Spojrzał na lekarza, który przyglądał mu się z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę.

      – Słyszałeś – rzucił Kochanowski. – Wynoś się.

      – Odejdę, gdy będę miał pewność, że Weronika jest bezpieczna.

      – Odejdziesz, gdy ja sobie tego zażyczę – wycedził doktor. – Chociaż… za chwilę możesz się przydać, więc tylko dlatego pozwalam ci zostać. Stój tam, gdzie stoisz i milcz, a ty mów, Ewka, co ci odbiło z tym… wszystkim. – Wskazał nożem do skrobania ryb jej biedne, pocięte nadgarstki.

      Więc Ewa zaczęła opowiadać. Od początku. Od nocy poślubnej, w którą to rozwiały się jej wszystkie złudzenia i nadzieje. Bez emocji, jak wyzuty z uczuć robot, opowiadała o gwałtach, zdradach, biciu, utracie maleńkiej dziewczynki, wreszcie uwięzieniu przez Jeremiego. Na końcu o tym, jak wyprowadził ją na spacer, a potem wyrzucił z domu. Tak po prostu. I jak w tę straszną, samotną noc, nie potrafiła już wytrzymać bólu. Po prostu nie mogła…

      Doktor, słuchając jej cichych słów, skrobał ryby, aż łuski pryskały na ściany. Wiktor… on wyszedł z gabinetu. Stanął na korytarzu, oparł się plecami o ścianę, zacisnął powieki i walczył ze łzami wściekłości i pogardy do samego siebie.

      Miał szansę uratować Weronikę-Ewę. Choćby w dniu jej ślubu. Przecież wiedział… przeczuwał, do czego tamo bydlę jest zdolne! Wystarczyło, żeby zabrał dziewczynę ze sobą. Po prostu wyrwał ją z łap psychopaty. Przecież daliby sobie we dwoje radę. On znalazłby pracę, ona mogłaby po prostu z nim być. Zarobiłby na oboje.

      „Serio? Dobrze wiesz, Helert, że nie taki był plan tego, który pociągał za sznurki. Władcy marionetek”, pomyślał z goryczą. „Wiesz, dlaczego musiałeś zniknąć z jej życia. Jaka była cena…”.

      Cicha opowieść dobiegła końca. Nie zostało nic do dodania. Wnerwiający dźwięk noża skrobiącego o rybie łuski ucichł również.

      – Te, Helert, masz coś do powiedzenia? – usłyszał głos doktora.

      Obrócił się przez ramię. Teraz widział twarz Kochanowskiego, wykrzywioną pogardą i nienawiścią. „Gdzie byłeś, kiedy twoja ukochana tak cierpiała?”, można było wyczytać w zmrużonych oczach lekarza. „A ty?”, to samo pytanie miał w czarnych źrenicach Wiktor. Patrzyli na siebie długie chwile.

      – Masz jaką rodzinę? Żonę? – rzucił pytanie Kochanowski.

      Wiktor zaprzeczył gniewnym ruchem głowy.

      – Więc co, do kurwy nędzy, stało ci na przeszkodzie, by się nią zaopiekować?! – wykrzyknął doktor, wskazując Ewę pokrwawionym nożem.

      Helert w dwóch krokach był przy nim. Pochylił się i szepnął jedno słowo. Jedno jedyne, od którego tamten najpierw zbladł, a potem syknął:

      – Wynoś się. Wypierdalaj!

      – Nie tak prędko – odparł Wiktor, przeciągając zgłoski. – Zszyjesz, doktorku, te rany, które sobie zafundowała Weroni… Ewa, a potem się zobaczy.

      Kobieta przez cały ten czas patrzyła na nich oczami szklącymi się od bólu i narastającej gorączki. Było jej już wszystko jedno, co się z nią stanie, byle to się skończyło. Położyć się i zasnąć.

      Wstała. Na uginających się nogach podeszła do stołu pełnego rybich łusek i naglącym gestem położyła na nim ręce, nadgarstkami do góry.

      Doktor cisnął nóż do zlewu.

      – Przejdziemy do innego gabinetu – odezwał się, próbując zachować spokój. – Nie będę szył ci rąk w tym syfie.

      Potulnie ruszyła za nim do sali obok. Chłodnej i cichej. Ponownie położyła ręce na stole. Wiktor stanął przy niej, ale nie obdarzyła go ani jednym spojrzeniem. Nie tylko dlatego, że wszystko, a więc i on, jej zobojętniało. Prawdę mówiąc, walczyła z samą sobą, żeby nie zemdleć.

      – Mogę ci najpierw te ręce znieczulić, ale zaboli bardziej. Będę musiał wbijać się od strony cięć. Zresztą sama wiesz. Zniesiesz szycie na żywca? Cienką igłą? Śródskórnie? – rzucił przez ramię doktor, wyjmując z autoklawu zestaw chirurgiczny, a z szafki nici.

      – Dam radę – odparła słabym głosem.

      – Świetnie – prychnął, ciskając narzędzia na stół. – Więc teraz słuchaj, Ewka, zasady są proste i przytoczę ci je w krótkich, żołnierskich słowach: zaczniesz mdleć, dam ci w pysk, wzywam pogotowie i do widzenia. Zaczniesz krzyczeć czy histeryzować, przerywam szycie, dzwonię po pogotowie i niech oni się z tobą użerają. Masz ani drgnąć, rozumiesz? Nie mogę cię uśpić, bo nie jesteś psem, nie będę znieczulał, muszę szyć na żywca. Jeśli masz coś przeciwko, tam są drzwi. – Wskazał igłotrzymaczem wyjście z lecznicy. – Ty, Helert, choć raz się na coś przydasz. Będziesz trzymał swoją ukochaną tak, by jakoś to wszystko zniosła. Nie powinienem w ogóle się w to bawić. Robię to, Ewka, tylko dla ciebie. Przez wzgląd na naszą przyjaźń. Ale po wszystkim… nigdy więcej nie chcę cię widzieć. Ciebie, Helert, tym bardziej. Zrozumiano?

      – Zrozumiano – szepnęła, ogromniejącymi oczami patrząc, jak doktor wyjmuje z opakowania igłę z doczepioną do niej nicią chirurgiczną.

      Była cienka, to prawda, ale świadomość, że za chwilę on wbije tę igłę w sam środek rany… Ewa poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, a przecież musiała wytrzymać! Jeśli nie chce trafić na pogotowie, gdzie będą dużo mniej delikatni, a stamtąd prosto do psychiatryka, musi wytrzymać!

      Nagle poczuła za sobą Wiktora. I jego ręce na ramionach.

      Wyciągnęła dłonie ku doktorowi i zacisnęła zęby.

      Nie pisnęła nawet, gdy po raz pierwszy wbijał igłę. Ani jęknęła, gdy zakładał szybko i uważnie szew śródskórny na jednym nadgarstku, potem na drugim. Jedynie trzęsła się na całym ciele. I łzy płynęły jej z oczu nieprzerwanym strumieniem, ale tego doktor przecież nie zabronił.

      Gdy wreszcie skończył… przetarł zszyte rany gazikiem nasączonym jodyną i sięgnął po bandaż… cichutko, bez słowa skargi, zemdlała. Wiktor mógł wreszcie pochwycić Ewę w ramiona, przycisnąć tak chudą, że niemal nic nieważącą, do piersi i zanieść na górę. Przyrzekając sobie bezgłośnie, że ktoś, pewien psychopata, za to zapłaci.

      ROZDZIAŁ


Скачать книгу