Marzycielka. Katarzyna Michalak

Marzycielka - Katarzyna Michalak


Скачать книгу
Nie mógł patrzeć na jej cierpienie.

      – Kiedy leki zaczną działać? – odezwał się przyciszonym głosem. – Chcę ją zabrać do…

      – Zapomnij – przerwał mu Kochanowski.

      – Chyba nie ty o tym decydujesz…

      – Powiedziałem: ona nigdzie z tobą nie pójdzie – powtórzył doktor ostro. I dorzucił: – Bandziorze.

      Helert zacisnął szczęki. I pięści. Powinien chwycić doktorka za poły fartucha i cisnąć nim przez cały pokój, do wyjścia, a na zewnątrz skuć mu mordę, ale niestety, lekarz był mu potrzebny. Może nie tyle jemu, Wiktorowi, co Ewie. Bo on sam nie mógł jej pomóc. Nie było bezpiecznego miejsca, dokąd mógł ją zabrać. Na pewno nie tam, dokąd on sam musiał wracać… Wystarczy, że ryzykował, będąc w tej chwili tutaj. Więcej nie było mu wolno, jeśli ją kochał.

      A kochał.

      Wciąż tak samo. Od lat. Tak samo beznadziejnie i rozpaczliwie.

      – Zajmę się nią – usłyszał głos lekarza i odetchnął z ulgą. – Wracaj do swoich… zajęć, a ja się Ewą zaopiekuję. – Doktor pochylił się nad kobietą i troskliwie otulił ją kocem. – Nie wróci ani do matki, ani do psychopaty. Będzie bezpieczna.

      Stanął naprzeciw Helerta, dając mu do zrozumienia, że nie jest tu dłużej potrzebny ani mile widziany.

      – Trzymam za słowo, doktorku – odezwał się Wiktor. – Jeśli ty ją skrzywdzisz, wiem, gdzie cię znaleźć.

      – Och, w krzywdzeniu Ewy nie masz sobie równych – zaśmiał się podle Kochanowski, klepiąc go po ramieniu. I tę obelgę Wiktor musiał znieść. – No, może Wiśniowski jest lepszy, ale to psychopata. Ty zaś, Helert, jesteś przecież jej wielką miłością.

      – Kiedyś… nie dziś i nie jutro… – zaczął Wiktor zduszonym przez wściekłość głosem – …kiedyś spotkamy się w innych okolicznościach i pogadamy sobie po męsku. Na migi wyjaśnimy wszystkie nieporozumienia.

      – Nie mogę się doczekać, bandyto – uciął doktor i popchnął go do wyjścia.

      Wiktor po raz ostatni obejrzał się w progu, by pożegnać Ewę spojrzeniem.

      – Nie skrzywdź jej – tym razem w jego głosie, gdy zwracał się do lekarza, zabrzmiała prośba. – Nacierpiała się wystarczająco.

      Kochanowski miał odpowiedzieć coś równie podłego, jak przed chwilą, ale zmilczał.

      Nie podali sobie rąk na pożegnanie. Na tak przyjacielski gest nie było stać ani jednego, ani drugiego.

      Helert już miał wsiadać do samochodu, którym tu przyjechał, gdy doktor przytrzymał go za ramię.

      – Nie mścij się na Wiśniowskim – ostrzegł. – Gdy cokolwiek przydarzy się temu skurwielowi, podejrzenie natychmiast padnie na Ewę. Tego brakowało, by i ją przymknęli.

      Wiktor uniósł kącik ust w krzywym uśmieszku.

      – Wiem, jak załatwia się takie sprawy – odparł.

      – Nie wątpię. Jednak daruj sobie. Ty przestrzelisz mendzie kolana, Ewka pójdzie siedzieć. Po prostu odpuść.

      Helert pokręcił tylko głową i rzucił sucho:

      – Masz o mnie dość podłe mniemanie.

      – I tak lepsze, niż na to zasługujesz. Mogłeś ją uratować. Kocha cię od zawsze. Ciebie i tylko ciebie. Gdybyś tylko chciał… mogłeś ją ocalić.

      – Nie masz pojęcia, doktorku, co mogłem, a czego nie – odparł Wiktor, patrząc na niego ze znużeniem i niechęcią. – Nie masz pojęcia, dlaczego stało się tak, jak się stało. Żyjesz jak cieplarniana paprotka, w świecie prawa i zasad. O innym, brudnym, nie wiesz nic. I dobrze. Niech tak zostanie. Teraz Ewa jest w twoich rękach. Zobaczymy, jak ty sobie z tym poradzisz. Pamiętaj: skrzywdzisz ją i ciebie dopadnę. Jeremiego nie tknę, przynajmniej przez jakiś czas, ale ciebie znajdę i…

      Niewypowiedziana groźba zawisła między nimi. Kochanowski mimo wszystko poczuł na grzbiecie zimny dreszcz. Nie chciałby spotkać tego człowieka na swojej drodze nigdy więcej. Oglądać czarnego, błyszczącego nieprzyjemnie przedmiotu, który tamten krył pod marynarką, również nie.

      – Bandzior – powtórzył po raz ostatni, by chociaż tak zemścić się na Helercie za całe zło, którego Ewa doświadczyła przez tego człowieka, ale tamten już tego nie słyszał.

      Piękne, drogie audi A8, na które Kochanowskiego nigdy nie będzie stać, ruszyło w stronę bramy, by po chwili zniknąć mu z oczu. Mógł teraz spokojnie wyciągnąć z kieszeni komórkę i wybrać 112.

      Ależ ja go za to znienawidziłam. Całym sercem i gwałtownie. Zupełnie, jakby nienawiść była jedynym uczuciem, które mi zostało. Szukała ofiary, a gdy ją znalazła, wgryzła się jej w gardło i nie puściła przez długie lata…

      Pamiętam jak przez mgłę kozetkę na piętrze, ból – coraz mniejszy – pociętych rąk zszytych przed paroma kwadransami przez doktora, gorączkę, która też zaczęła odpuszczać, i nagle czyjeś głosy na korytarzu, a potem tuż przy mnie ciche, pełne poczucia winy:

      – Weroni… Ewa, przyjechało po ciebie pogotowie. Lekarz zaraz tutaj będzie.

      Usiadłam powoli, patrząc na mojego przyjaciela, bo jeszcze przez parę chwil nim będzie, z niedowierzaniem.

      – Wezwałeś pogotowie? Zamiast się mną zaopiekować, jak obiecałeś tamtemu… – tak, o Wiktorze, który przez wszystkie te lata czytał moje maile i nie odpisał nigdy, ani słowa!, też zaczęłam myśleć „tamten – …pozbywasz się mnie? Pozwolisz, by zabrali mnie do szpitala psychiatrycznego?

      Nie miałam najmniejszych wątpliwości, w jaki sposób ze mną postąpią. Krwawe pręgi na nadgarstkach nie dały się ukryć. Zdrada Piotra Kochanowskiego również nie.

      – Ewa, to dla twojego dobra, przecież wiesz… – Patrzył na mnie wzrokiem zbitego psa, a we mnie zaczęło budzić się wreszcie jakieś uczucie. Nienawiść.

      – Jeśli już, to dla twojego! Zamiast się mną zająć, zawieźć do domu, nakarmić, pozwolić odespać to wszystko, a potem dać mi pracę, tutaj w lecznicy, z tobą, pozbywasz się problemu!

      – Ewa, to nie tak…

      – A niby jak?!

      – To poważna odpowiedzialność…

      – Rzeczywiście! A ciebie nie stać na odpowiedzialność nawet za paprotkę! Wiesz, tyle razy zastanawiałam się, dlaczego taki facet, przystojniak, nieubogi, sympatyczny, jest sam… Jeśli w taki sposób „opiekujesz się” każdym, kto cię potrzebuje, przestaję się zastanawiać i dziwić.

      W drzwiach stanął lekarz, ale nie obdarzyłam go nawet spojrzeniem, patrząc w twarz największemu rozczarowaniu, zaraz po Wiktorze, jakiego doznałam w całym swoim życiu. Boże mój, jak ja go w tamtej chwili nienawidziłam…

      – Zdrajca, parszywy zdrajca – wysyczałam, wstając. – Nie chcę cię widzieć nigdy więcej. Nigdy! Rozumiesz? Nigdy więcej!

      – Ewa… gdy trochę ochłoniesz…

      Trzasnęłam go w twarz. Z całej siły. Aż wpadł na biurko.

      To nie był dobry pomysł, bo w następnej chwili z bólu pociemniało mi w oczach. Ratownik, który przyszedł z lekarzem, rzucił się do mnie, ale Piotr-zdrajca-Kochanowski przytrzymał go na wyciągnięcie ręki, drugą przytykając do policzka.

      – Należało mi się – mruknął.

      Minęłam go i nie patrząc ani na lekarza, ani na ratownika, ruszyłam


Скачать книгу