Marzycielka. Katarzyna Michalak

Marzycielka - Katarzyna Michalak


Скачать книгу
go jednak, nie do końca pewna, czy chce, żeby on przestał.

      – Dlaczego? Jesteśmy dorośli. Wolni. Ty jesteś sama, ja też… – wymruczał. – Wiesz, że ciebie pragnę od niepamiętanych czasów. Od chwili, gdy po raz pierwszy stanęłaś w drzwiach lecznicy.

      – Miałam wtedy siedemnaście lat – zauważyła, pozwalając, by wsunął dłoń pod jej bluzkę na plecach i zaczął przyciskać jej lędźwie do swoich.

      – Byłem tego boleśnie świadom.

      – Nie chciałeś mnie, gdy ci się oświadczałam – dodała przekornie.

      – Chciałem, chciałem. A teraz chcę jeszcze bardziej. Pragnę się z tobą kochać. Tu i teraz.

      Drugi pocałunek nie był już ani pytający, ani niewinny. Piotr ujął twarz kobiety w dłonie i po prostu go sobie wziął. Tak jak o tym marzył od chwili, gdy Ewa, wtedy jeszcze Weronika, pojawiła się w jego życiu, śliczna, młoda i niewinna.

      Smakował jej wargi, przygryzał, pieścił językiem, czekając, prosząc, aż ona wyjdzie mu naprzeciw. Pozwoliła się całować parę chwil, po czym odsunęła go łagodnie.

      – Pozwól mi na to – wyszeptał, czując przemożne pragnienie. – Wiem, że masz za sobą ciężkie doświadczenia, że byłaś krzywdzona, ale ja będę uważny, nie zrobię nic, co miałoby ci sprawić ból. Proszę, Ewa…

      Nienawidził siebie za ten błagalny, żebraczy ton. Jej, za to, że każe się błagać, nienawidził również. Gdy bez słowa pokręciła głową, nagle zrozumiał.

      – Wiktor Helert – syknął. – Przeklęty Wiktor Helert. Zawsze on. Tyle razy cię krzywdził, zdradzał i porzucał, a ty, głupia, naiwna kobieto, zawsze pozwalałaś mu wracać. I krzywdzić na nowo…

      – Piotr, chyba powinieneś już iść, zanim skompromitujesz się jeszcze bardziej – zauważyła chłodno.

      Przez wszystkie te lata paru facetów podkochiwało się w niej i takich tekstów – wyrzutów odtrąconego samca – słuchała nie raz. Naprawdę nie potrafią znosić odmowy z godnością?

      – Gdzie on teraz jest? Ojciec twojego dziecka? – Piotr nie pozwolił się uciszyć. – Wciąż działa w mafii? Jest już bossem czy nadal zwykłym bandziorem? Co u niego, Ewcia? Może siedzi?

      Zbladła. Posłała Kochanowskiemu spojrzenie pełne odrazy, a potem wycedziła:

      – Nie waż się tak o nim mówić. Po prostu milcz! Gówno ci do tego, kim on był i co się z nim stało. Masz na jego punkcie obsesję, więc się lecz!

      Kochanowski natychmiast spasował. Jeśli chce zdobyć tę kobietę – a chce – musi być ostrożniejszy.

      – Przepraszam, Ewa. Wybacz – zaczął, wyciągając do niej dłoń, ale cofnęła się ponownie, splatając ręce na piersiach.

      – Masz jeszcze coś do powiedzenia, czy skończyłeś? – rzuciła obcym, pełnym niechęci tonem. – Jeśli to drugie, wynoś się i nigdy nie wracaj. Już raz cię o to prosiłam, p r z y j a c i e l u, no nie?

      – Ewa… porozmawiajmy. Przyrzekam, że cię nie tknę. Usiądziemy na tarasie, spróbuję twoich gołąbków i kompotu z porzeczek, na pewno są przepyszne, a ty opowiesz, jeśli oczywiście zechcesz, co się z tobą działo po wyjściu ze szpitala. Wiesz, że próbowałem się z tobą zobaczyć? Chciałem cię odwiedzać, przychodziłem do tego parszywego psychiatryka, żebyś wiedziała, że nie jesteś sama, że masz dokąd pójść, gdy cię wypiszą – mówił szybko, wiedząc, że gdy umilknie, ona ponownie wskaże mu drzwi. – Ty jednak nigdy nie zgodziłaś się ze mną spotkać.

      – Dziwi cię to? – prychnęła z ironią. – Dzięki tobie trafiłam do piekła na ziemi, a ten zdziwiony, że nie byłam wdzięczna!

      – Było aż tak źle?

      Zaśmiała się bez odrobiny wesołości.

      – A jak myślisz? Pięciogwiazdkowe spa to nie było… Z czasem jednak zrozumiałam, że chciałeś dobrze. Może nawet uratowałeś mi wtedy życie. I ci wybaczyłam. – Westchnęła.

      Ujął jej dłonie. Odwrócił ku górze. Powiódł palcem po srebrnej bliźnie, pamiątce po ranie, którą, kiedyś zszywał.

      – Prawie nie widać – odezwała się mimo wszystko wzruszona tym delikatnym gestem.

      – Próbowałaś powtórzyć? – musiał zapytać.

      – Och, taaak – odparła. – Przez ładnych parę lat miałam koszmarną depresję i, owszem, próbowałam. Osiem razy, łącznie z tym. Po ostatnim mój lekarz stwierdził, że jestem jak kot, zostało mi ostatnie życie i więcej nie będzie.

      – Wzruszyła nonszalancko ramionami, nic sobie nie robiąc z przerażonej miny Piotra.

      – Próbowałaś się zabić osiem razy?!

      – To według rachub lekarza. Ja tam uważam, że na serio tylko trzy. Ten pierwszy i jeszcze dwa, nieco później.

      – Ale… jak ci się udało…? – urwał. To pytanie, jak i wszystkie poprzednie, nie należało do delikatnych. Chyba chciała o tym z kimś pogadać, w przeciwnym razie już dawno poszczułaby go psem, którego nie miała.

      – Jak mi się udało jakoś to przetrwać? – Domyśliła się.

      – Pewnie sądzisz, jak reszta świata, że gdybym naprawdę chciała umrzeć, skoczyłabym z dziesiątego piętra albo rzuciła pod pociąg. Tylko widzisz, Piotr, ja bardzo chciałam żyć…

      ROZDZIAŁ III

      SZPITAL

      Zawieźli ją nie na żadne pogotowie, tylko prosto do psychiatryka. Niespecjalnie kontaktowała, ledwie żywa z wyczerpania, odwodnienia, bólu i gorączki. Słaniającą się na nogach zbadała pielęgniarka, potem czekała ponad godzinę, aż zejdzie do niej lekarz dyżurny.

      Wreszcie poprowadzono ją do gabinetu, gdzie przyjmował facet, niewiele od niej starszy – też sobie specjalizację wybrał – poprosił, by usiadła i opowiedziała, co się stało.

      – Ja nie chcę tutaj być – wymamrotała, wbijając w doktora półprzytomne spojrzenie. – Proszę o wypis na własne żądanie.

      – Pani… – Zajrzał do karty – pani Weroniko…

      – Ewo! Używam drugiego imienia!

      – Oczywiście. Pani Ewo, proszę pozwolić sobie pomóc. To naprawdę dobre miejsce, by nabrać sił do walki z życiem.

      Gdyby miała więcej energii, zaśmiałaby się szyderczo. „Dobre miejsce”? Serio?! Ponury gmach szpitala przerażał od pierwszych chwil. Pacjenci, których widziała na korytarzu, gdy ją tutaj prowadzono, przerażali jeszcze bardziej. Chciała stąd wyjść! Wrócić do…

      Dokąd? Nie miała domu. Matka nie pozwoli jej zajmować kawalerki na Powiślu, doktor Kochanowski oddał ją do szpitala, Wiktor przepadł, niespecjalnie się przejmując, co z nią będzie. Nikogo nie obchodziła. Kompletnie nikogo. Spokojnie mogła umierać. Nikt nie zauważyłby jej śmierci. Nikt by się nią nie przejął…

      Rozpłakała się.

      Lekarz podał jej chusteczki.

      Poczekał, aż się uspokoi, po czym rzekł łagodnie:

      – Dziś nie będę pani więcej męczył. Jutro po obchodzie ponownie się spotkamy i spróbujemy porozmawiać. Położymy panią na korytarzu. Nie dlatego, że nie ma miejsca w sali, lecz żeby pielęgniarki miały na panią baczenie. To standardowa procedura. Proszę nie brać tego do siebie.

      Ewie, jeszcze bardziej zmęczonej płaczem, było wszystko


Скачать книгу