Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
nosem na taplającego się w odmętach Bałtyku Szymona i szturchnąłem Orionka zaczepnie. Zrobił przysiad i rozpoczęliśmy zabawę. Bardzo chciałem się popisać. Pogoniłem własny ogon pięć razy w prawo, tyleż samo w lewo. Ponieważ skurczybyk wciąż był ode mnie szybszy, dałem w końcu za wygraną. Przysiadłem na zadzie i zawyłem w gromadzące się na niebie chmury. Zauważyłem też, że nagle na plaży zrobiło się tłoczno. Pewnie to miało coś wspólnego ze złotą kulą słońca zmierzającą uparcie za linię horyzontu. Ludzina przyszła sobie pooglądać.
Naród romantyków, myślałby kto.
A potem przegrane wojny. Nieudane powstania. Polityczne fakapy.
Nie zebraliśmy się jednak tutaj, by toczyć narodowościowe dysputy.
– Czego wyjesz? – zagadnął mój pan, który nagle zmaterializował się przed mym nosem.
Był mokry, dygotał z zimna i pokrył się gęsią skórką. A na gębie zrobił się wręcz purpurowy. Ciekawe, z jakiego powodu. Za nim stała Róża i nieudolnie próbowała zapiąć sobie stanik. Musiał się jej rozpiąć przez te morskie bałwany.
Bo jakież by inne?
Straciłem zainteresowanie amorkami. Orionek i jego pani, widząc, że nie jestem bezdomny, poszli w swoją stronę. Kiedy zaś Róża i Szymon próbowali wbić swoje mokre cielska w suche ciuchy, ja wywęszyłem trop! Bardzo podejrzany! Zerwałem się więc na równe łapy i cwałując po piachu, podążyłem ku wyjściu z plaży, tam dokąd mnie kluka niosła.
– Gucio! – usłyszałem własne imię.
Człowieki dobrze zapamiętały, że tak mi na chrzcie dano. Jednak to nie był powód, żeby nagradzać ich posłuszeństwem. Musicie wiedzieć, że ja zawsze robię tylko to, na co mam ochotę. Solański się czasem cieszy ze swojego niby-autorytetu, ale prawda jest taka, że spełniam jego widzimisię tylko wtedy, gdy pokrywa się ono z moim własnym.
Tym razem nie zauważyłem zbieżności interesów, więc pognałem koło pływalni miejskiej i namierzyłem swój cel kierujący się promenadą w lewo. Cel był krępy, niewywrotny, obarczony bagażem lat. Odział się w długą indyjską spódnicę na gumce i coś, co wyglądało jak indiańskie ponczo. Na głowie zaś nosił słomkowy kapelusz z rondem prawie tak wielkim jak to imienia Jerzego Ziętka w Katowicach. Z pozoru kuracjuszka jak każda inna. Czułem jednak zalatujący od niej swąd tajemnicy. Jako pies mam tę przewagę nad człowiekami, że posiadam nos przez duże N, a nie jakąś tam niewrażliwą imitację: nie dość, że bezużyteczną, to jeszcze szpecącą gębę w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków. Nabrałem większych podejrzeń, gdy śledzona przeze mnie kobieta odwróciła się na chwilę. Otóż z jej szyi zwisała lornetka! No i powiedzcie mi, kto o czystym sumieniu spaceruje z lornetką?
– Gucio! – Solański, mistrz dyplomacji, znów mnie zawołał.
Jak tak dalej pójdzie, to gotów mi zepsuć szpiegowską akcję. Dla świętego spokoju zwolniłem więc i pozwoliłem się dogonić tej parze opłakanych detektywów. Podejrzana zatrzymała się przy budce z lodowymi świderkami i złożyła u sprzedawcy zamówienie. A ja w tym samym momencie zostałem zaatakowany!
W szranki ze mną stanęło małe hałaśliwe gówienko, które, gdybym chciał, rozdeptałbym jedną łapą. Albo chapsnął na raz i jeszcze zdążył się oblizać. Toto było różowe i śmigało wokół, mechanicznie poszczekując. Zrazu podskoczyłem zdenerwowany, jednak po chwili się opanowałem. Warknąłem ostrzegawczo, a potem zbliżyłem się o krok. Gówienko pyskowało w najlepsze. Kątem oka zauważyłem, że Róża i Szymon gapią się na mnie i prychają ze śmiechu. Nie wiem, co ich tak rozweseliło. Czyżby przypuszczali, że nie dam rady stawić czoła takiemu mikrusowi? Żeby się nie zdziwili!
Stanąłem pysk w pysk z małą srajdą.
I szczeknąłem!
Nie jakimś tam popiskującym głosikiem kastrata (którym wprawdzie byłem, ale po pierwsze, nie z własnej winy, a po drugie, to nie ma nic do rzeczy), tylko męskim, dobytym z trzewi basem.
Solański zacharczał tym swoim gardłowym chichotem.
Też coś.
Gówienko nadawało dalej. Powąchałem je. Poczułem zapach plastiku.
A więc to tak.
Ładnie się tak nabijać z biednego kundelka ze schroniska? Przypuszczam, że nie sądzę.
Piekło!
To było to, co czekało w niedalekiej przyszłości te dwie bezduszne kreatury. Z obrażoną miną odwróciłem się od pary zdrajców i poszukałem wzrokiem śledzonej. Pożerając zakupionego loda, przechodziła właśnie po pasach na chodnik po drugiej stronie ulicy Żeromskiego. Minęła klockowaty dom wczasowy Tryton i poszła dalej. Wyrwałem za nią, a za mną Kwiatkowska i Solański. Nie protestowali, bo w sumie kierowaliśmy się w stronę Krecika. Pewnie się chcieli przebrać w suche odzienie, bo to, które mieli na sobie, wchłonęło wilgoć. Zamierzałem im zrobić wykład w późniejszym terminie. O odpowiedzialności. O kijankach, kapuście i bocianach. Teraz nie chciałem im psuć nastroju. Trzymali się za ręce i co chwila łypali maślanym wzrokiem jedno na drugie, gdy myśleli, że nikt nie widzi.
Musicie wiedzieć o mnie coś jeszcze. Ja zawsze wszystko widzę! Mimo że mam zaćmę. Jeśli nie w standardowy sposób, to przynajmniej trzecim okiem niezawodnej psiej intuicji.
Taką radosną czeredą doszliśmy do skrzyżowania z ulicą Energetyków. Ku mojej konsternacji śledzona wczłapała po schodach do Krecika.
My za nią.
Moi ludzie zatrzymali się w holu i odczytywali coś z korkowej tablicy ogłoszeń. Ja podążyłem za lorneciarą. Stanęła na rogu korytarza, od którego odchodziły drzwi do pokoi. Wychyliła się i przystawiła przyrząd optyczny do oczu. Ja również spojrzałem we wskazanym kierunku.
Na końcu kiszki stała jakaś postać. Rzeczywiście nie za dobrze ją było widać z tej odległości, więc się nie dziwiłem, że nieświadoma mej obecności towarzyszka wspomaga się specjalistycznym sprzętem.
Postanowiłem poinformować Solańskiego o potencjalnie podejrzanej sytuacji. Podszedłem do niego cichaczem i szturchnąłem go łapą w łydkę. Miałem nadzieję, że bezszelestnie podąży za mną i rozezna się w wydarzeniach. Może skuma, kto tu kogo podgląda i w jakim celu. Ponieważ jednak nie reagował, pacnąłem go raz jeszcze.
– Dlaczego mnie zaczepiasz? – zapytał głosem zbliżonym do brzmienia trąby jerychońskiej.
Z takim to tylko konie kraść. Całe stadniny.
– Zobacz, Róża! Gucio próbuje mi coś powiedzieć!
Gadał tak głośno, że oczywiście obejrzała się na nas moja podejrzana. Z wściekłości na tego upośledzonego Jamesa Bonda położyłem się na grzbiecie i wystawiłem w górę kopyta. Kwiatkowska pokazała coś Szymonowi w komórce i odciągnęła ode mnie jego uwagę. Kobieta też wróciła do podglądania.
Byłem więc zdany jedynie na siebie. Jak zwykle.
Na szczęście jestem tylko niepozornym psem, jakich wiele na polskich ulicach, więc nikt się mną specjalnie nie przejmuje. Przedyrdałem zatem ku postaci, by ją sobie obejrzeć z bliska.
Nic ciekawego, powiem szczerze.
Dziadek był zgarbiony, jednocześnie łysawy i siwawy. Złachany szlafrok w odcieniu zieleni, który narzucił na plecy, uwypuklał się tam, gdzie wyrósł mięsień piwny. Chłop gmerał w kieszeni. Wreszcie wydłubał z niej klucz, włożył go do zamka i wszedł do pokoju.
Drzwi zamknęły się za nim z cichym kliknięciem. Kiedy zawróciłem,