Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
śledztwo. – Róża wyszła przed szereg. – Na zlecenie samego dyrektora – dodała, celowo nie precyzując, o kogo konkretnie chodzi.
Na aspirancie tytuły robiły wrażenie. Zamilkł więc i z niezadowoloną miną podszedł do recepcjonistki.
– Czyli wchodzisz w to? – Solański rozdziawił w uśmiechu tę swoją krzywą, wiecznie zarośniętą trzydniową brodą gębę.
– Z tobą wchodzę we wszystko – odparła Róża i uwiesiła się Solańskiemu na szyi.
Możecie się czepiać, że hołduję stereotypom. Że zaściankowe ze mnie kundlisko. Jednak sami powiedzcie, co byście pomyśleli, gdybyście w progu zobaczyli zwalistego siedemdziesięciolatka z przyprószonym siwizną bujnym włosiem, w spodenkach khaki, koszulce polo z logo producenta kawy na piersi i w ortopedycznych sandałach? I gdyby jeszcze ten jegomość mamrotał ciągle pod nosem: „Ja, ja, guten morgen, ja, ja”? Moim zdaniem brakowało tylko, żeby zapytał, gdzie jest jego currywurst.
Jak już zdążyłem się zorientować po krótkim rekonesansie podczas spacerku, Niemców bawiło w Świnoujściu więcej niż mew. Słychać ich było na każdym rogu, głównie w kawiarniach i w okolicach ławeczek ustawionych wzdłuż promenady. Ciamkali lody w wafelkach i popijali je lurą z papierowych kubków. Choć ten, który wkroczył do holu Krecika, miał akurat w ręku kubek termiczny, z którego pociągał sobie równomiernie między jednym a drugim ja.
– Panie Christian – zwróciła się do niego recepcjonistka – pan nie na zabiegu? Mogę w czymś pomóc? – zapytała z uśmiechem przyklejonym do wypacykowanej pomarszczonej twarzy. – Hilfe? – Użyła zwrotu, którego się pewnie nauczyła, oglądając niegdyś ze swoimi dziećmi kreskówki na Polonii 1.
Wiem, co mówię, sam kilka widziałem.
Christian ominął kobietę obojętnie i skierował się wprost do aspiranta Barańskiego, który rozsiadł się w stołówce za drewnianym stołem nakrytym obrusem ze sztucznego zielonkawego materiału. Najwyraźniej nie wiedział, od czego by tu zacząć powierzone mu zadanie. My z Solańskim spoczęliśmy nieopodal i prowadziliśmy ostentacyjną obserwację.
Niemiec odsunął krzesło stojące naprzeciwko policjanta i dosiadł się nieproszony. Przekręcił obrączkę na serdecznym palcu. Twarz miał czerwoną jak zawodowy pijak spod sklepu. Chociaż mógł po prostu doznać poparzenia słonecznego. Dłonie mu się trzęsły, kiedy odstawiał kubek na blat i odruchowo poprawiał ułożenie serwetek w plastikowym uchwycie.
– O co chodzi? – Barański huśtnął się na krześle.
Mebel zaskrzypiał na wykafelkowanej podłodze. Rozbolały mnie resztki uzębienia.
– Borżul, stary – przywitał się Christian i wyciągnął rękę do policjanta. – Ty, dżolo – kontynuował przemowę niezrozumiałą nie tylko dla mnie, ale z pewnością także dla aspiranta Barańskiego. – Ty złapasz ten Janusz. Asap. Dla ty to izi pizi. – Niemiec zaświszczał swojsko spółgłoskami.
Dziwne było, że w ogóle umie powiedzieć cokolwiek po naszemu. Jednak chciałbym poznać słownik, z którego pobierał nauki. Bo coś mi się wydawało, że jakiś chytry księgarz oszukał Christiana i zamiast rozmówek polsko-niemieckich wepchnął mu słownik młodzieżowego slangu. Tylko dziatwa przez całe dnie gapiąca się w YouTube’a mogła wymyślić podobny bełkot.
– Ten killer ty złapasz – dodał Christian wyjaśniająco.
Teraz to nawet i Barański skumał, czego się od niego wymaga. Kiwnął głową z aprobatą. Ja jednak nie byłem wcale pewien, czy aspirant „złapa” kogokolwiek. Przypuszczam, że nawet gdyby Barański dysponował, tak jak ja, ogonem, nie potrafiłby go namierzyć za pierwszą próbą.
Wzruszony byłem troską starszego pana o zaprowadzenie sprawiedliwości w Kreciku. Oraz tym, że tak bardzo przejmował się śmiercią tej jakiejś kuracjuszki.
Źle jednak wróżyłem temu śledztwu. Bardzo źle.
Dyrektor Góralczyk, zapewne bezprawnie, udostępnił Solańskiemu dokumenty zmarłej Elżbiety Wnuk. Wynikało z nich jednak niewiele. Kobieta miała sześćdziesiąt pięć lat. Ze zdjęcia, które Szymon znalazł w teczce z logo Krecika, spoglądała na niego grubokoścista starsza pani o rzadkich, poprzetykanych białymi pasmami włosach. Gdyby miał ją opisać jednym słowem, powiedziałby, że wygląda przeciętnie. W kwestionariuszu medycznym napisano, że cierpiała na reumatyzm. Korzystała z usług sanatorium pełnopłatnie, bez skierowania z NFZ-etu. Solański się nie dziwił. Można nie mieć cierpliwości, by latami czekać na przydział. Elżbieta Wnuk była zameldowana we Wrocławiu. Emerytka. I to w zasadzie tyle.
Solański szedł ulicą Wojska Polskiego. Wymachiwał plikiem papierów. Co rusz do nich zaglądał. Mamrotał pod nosem. Tak był pogrążony w myślach, że o mało nie rozjechał go jakiś obładowany siatami rowerzysta.
Kto mógłby chcieć utopić starszą panią? Koleżanka z turnusu niezadowolona z tego, że Elżbiecie przyznano więcej kąpieli solankowych? Albo absztyfikant zazdrosny o to, że na fajfach tańczyła z innym wdowcem? Detektyw koniecznie musiał się przyjrzeć życiu kuracjuszy. Sam nigdy w sanatorium nie był, słyszał jednak co nieco od własnej matki, która, odkąd przeszła na emeryturę, korzystała z dobrodziejstw polskiej służby zdrowia częściej, niżby miała na to ochotę.
– Zwolnisz wreszcie?! – Szymon usłyszał za sobą zasapaną Różę.
Wyszli rozejrzeć się po mieście, jednak Solańskiego tak pochłonęły śledcze rozważania, że nie zwracał uwagi na otoczenie. Włącznie z Kwiatkowską.
– Nie mam motorka w tyłku – pouczyła go. – Dokąd ty w ogóle tak lecisz? I co to ma być za miasteczko gryzipiórków? – obruszyła się, kiedy w plątaninie przemierzanych bez konkretnego celu uliczek minęli kolejno: Fredry, Zapolskiej, Kossaków, Kochanowskiego, Gałczyńskiego, żeby zatrzymać się wreszcie na Norwida. – Gdyby tu rzeczywiście mieszkali, pisaliby same horrory. Popatrz tylko na te rudery! – Róża zatoczyła ręką wkoło.
Solański odsunął myśli o Elżbiecie Wnuk na dalszy plan i zainteresował się krajobrazem. A na ten składały się klockowate wille rodem z głębokiego PRL-u, niewyremontowane od roku dziewięćdziesiątego drugiego, kiedy opuszczały je rodziny radzieckich żołnierzy stacjonujących w Świnoujściu. Nie wszystkie straszyły, ale część z nich na pewno. Niskie metalowe płotki, które oddzielały szczerbate, zachwaszczone chodniki od zarośniętych ogrodów, chyliły się ku ziemi. Opony przejeżdżających z rzadka samochodów terkotały na wybrukowanej jezdni. Nie każdy dom doczekał się elewacji. Gdzieniegdzie po prostu świeciła goła cegła.
Doszli do skrzyżowania, na którym dwóch facetów siłowało się z metalowym słupkiem. Były do niego przyczepione tabliczki z nazwami ulic. Dopiero po chwili Solański dostrzegł leżący na ziemi nowy, czekający na ulokowanie pałąk. Gucio podbiegł do niego i uniósł kikut.
– Nie! – wyrwało się detektywowi.
– Nie co? – zainteresował się stojący tyłem do psa mężczyzna.
– Nie wiem – palnął Szymon, kątem oka obserwując podopiecznego.
Zwierzę skończyło załatwiać potrzebę, po czym radośnie podbiegło do swojego pana.
– Nie podoba się zmiana nazwy? – zapytał robotnik zaczepnie. – Pan z tych lewaków? Komuchów jebaniutkich? – Wsparł się na wciąż tkwiącym w ziemi słupku. – Kruczkowskiego byś tu pan ciągle chciał? Że niby tak pasuje, hę? Że granica, że Niemcy? – drążył. – Pan mądraliński się znalazł! – Podniósł głos. – Teraz tu jest Anny Beaty Chodorowskiej!