Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
skrytki na miotły.
Tu wszystko jawiło się niczym z lepszego świata. Przed domem stał żółty maluch. W salonie wisiały oprawione zdjęcia z wakacji w Jugosławii. Dostałam pokój z łazienką na piętrze. Od razu też zamknęłam się w toalecie i zabrałam do golenia nóg. Ten cholerny papier ścierny zostawiał czerwone zadrapania na łydkach i wcale aż tak dobrze nie usuwał owłosienia. Jednak nie mogłam wyjść na plażę z nóżkami jak sarenka.
Takie zgrabne?
Nie. Takie owłosione.
– Cierp, ciało, skoroś chciało – powtarzałam przez zaciśnięte zęby jedną z mantr mojej babci.
– Pani Alicju! – Głos Danuty Świerk, mojej gospodyni, dobiegł zza drzwi.
Babsztyl od pierwszego wejrzenia nie przypadł mi do gustu.
– O której przyjeżdżają wczasowicze? Pani Alicju?! – Załomotała.
Szarpnięcie klamki.
Dobrze, że przekręciłam klucz w zamku.
– No i po co się barykaduje? Pani Alicju! Proszę zakręcić wodę! Za darmo to jest w morzu!
Zwiększyłam strumień. Teraz makijaż. Starałam się zrobić równą kreskę na górnej powiece, jednym uchem łapiąc biadolenia pani Danuty. W kibelku była znakomita akustyka. Jeśli ktoś mówił w miarę głośno, słyszałam go niemal tak dobrze, jakby stał tuż obok. Obojętnie, w której części willi się znajdował.
– Cały dom na mojej głowie!
Jak się szybko przekonałam, miała dochodzącą sprzątaczkę, a sama zajmowała się głównie marudzeniem. No i polerowaniem sreber z wygrawerowanym rodowym nazwiskiem, które od tego czyszczenia niemal się starło – zostały tylko trzy niewyraźne litery: REG.
– Mąż na morzu. A ja sama przez długie miesiące.
Nie dziwiłam się chłopu.
– Muszę harować całe lato, żeby przez resztę roku mieć z czego żyć.
Jakby nie mogła się wziąć do innej roboty, gdy już goście wyjadą.
– Mam dość tych krnąbrnych turystów!
Dzięki którym łaziła obwieszona złotem i bursztynami. Zakręciłam wodę. Wsunęłam stopy w chodaki i wyszłam na dwór. Udało mi się uniknąć spotkania z panią Świerk, która zniknęła gdzieś w głębi domu. Przeszłam na równoległą do Beniowskiego ulicę Jana z Kolna. W willi u pani Irenki, gdzie zakład wynajmował pokoje dla wczasowiczów, mieściła się jadalnia. Schodzili się tutaj na wspólne posiłki wszyscy uczestnicy turnusu, także ci ulokowani w innych ośrodkach.
Zbliżała się pora śniadania. Po nocy spędzonej w pociągu urlopowicze będą pewnie wykończeni, choć to i tak nie powstrzyma ich przed jak najszybszym dotarciem na plażę.
Ze skrzypnięciem zawiasów otworzyłam furtkę i ścieżką, na którą wystawały gałęzie posadzonych gęsto rododendronów, doszłam do drewnianych drzwi. Poczułam zapach smażonej cebulki. Zaburczało mi w brzuchu. W środku przecisnęłam się między stołami nakrytymi ceratą w biało-czerwoną kratkę, na których już ustawiono talerze i kubki z wyblakłym od ciągłego używania emblematem Społem.
Pierwsi emeryci schodzili się do stołówki. Niedospani. Albo osłabieni łykiem czegoś mocniejszego. Można się było tego spodziewać.
– Komunikat specjalny! – Zaklaskałam, gdy wreszcie zajęto wszystkie miejsca przy stołach. – Nazywam się Alicja Osowska i będę państwa instruktorem kulturalno-oświatowym. Proszę o przygotowanie opłat klimatycznych. Zbiorę je po śniadaniu. Przedstawię też plan na najbliższe dni. Dzisiaj po obiedzie zapraszam chętnych na wizytę w sanatorium. Będzie się można zapisać na zabiegi – mówiłam, a jednocześnie obserwowałam uczestników pierwszego turnusu.
Każda tura była inna. Każda grupa miała własną dynamikę. Wbrew pozorom emeryci okazywali się najgorsi. Pili na umór. Nie słuchali. Zwłaszcza mnie, dwudziestopięcioletniej siksy. Mogłam im naskoczyć. Starsi panowie popatrywali na mnie lubieżnie, ich żony zaś z nieukrywaną zawiścią. Robili za paniska, a ja występowałam w charakterze ich służącej. Taka praca.
Nie zamierzałam jej wykonywać do końca życia. Chciałam iść na uniwersytet. Wprawdzie skończyłam studium kulturalno-oświatowe, ale w planach miałam jeszcze psychologię. Do tego potrzebne mi były pieniądze. Nie mogłabym ciągnąć całego etatu i jednocześnie się uczyć. Jednak teraz, gdy musiałam odrobić skradzioną forsę, perspektywa wyższego wykształcenia się oddaliła.
– Pani Alicjo! – zawołała Irenka. – Jajeczniczkę czy na miękko?
Tu przynajmniej sobie podjem. W domu byłabym skazana na papierową tackę frytek raz dziennie i czerstwy chleb z przeceny.
– Chcę kąpiele, nie inhalacje! – marudziła pani Zdzisia, której – moim zdaniem – ani jedno, ani drugie nie było w stanie wiele pomóc.
Ludzie lubią żyć złudzeniami. Myśli taka, że wymoczy tyłek w solankach, to jej od razu przejdą wszelkie choróbska. A dziesięcioleci zaniedbań nie da się tak łatwo wymazać.
Stałam w holu Krecika i razem z taką jedną tęgą, dziwnie uczesaną pielęgniarką, wciąż gadającą o swoim dziecku idącym do przedszkola, zbierałam zapisy na zabiegi. Pracownicy ZTHK, choć nie byli pacjentami sanatorium, mogli skorzystać z jego usług. Akurat teraz przydałyby im się kąpiele w maślance, ponieważ dosłownie wszyscy wyglądali jak członkowie szczepu Indian. Za każdym razem to samo. Biegli niemal prosto z pociągu na plażę, kładli się na piachu, zasypiali i budzili się z poparzeniami.
– Przecież posmarowałam się margaryną! – dziwiła się pani Zdzicha, której nos świecił jak czerwona boja na tafli skąpanego w słonecznych promieniach morza.
Pożałowała na krem Nivea i oto skutki.
– Pół tonu ciszej! – Zza lady recepcji wyszła tęga kobieta około trzydziestki i zabrzęczała złotymi bransoletkami. Niedługo będzie musiała skorzystać z sanatoryjnej rehabilitacji, bo od nadmiaru biżuterii z pewnością nabawiła się już skrzywienia kręgosłupa. – Mąż miał państwa przyjąć, ale nie przyjmie – oznajmiła.
No tak, to przecież sławetna pani doktorowa. A na imię miała właśnie Beata, jak w piosence. Beata Korzeń. Przypomniałam ją sobie z zeszłego roku. Teraz była jeszcze grubsza i miała na sobie znacznie więcej żelastwa.
– Jest teraz bardzo zajęty – kontynuowała, choć moi emeryci stracili nią zainteresowanie. – Pojechał na seminarium naukowe. Proszę się wpisać na listę. Zobaczymy, co da się zrobić. Ale na państwa miejscu wiele bym sobie nie obiecywała. Jest mnóstwo chętnych na nasze wspaniałe zabiegi.
Wyszłam na ulicę Żeromskiego. To był długi dzień. Marzyłam o odpoczynku. Zwłaszcza że już nazajutrz mieliśmy w planach pierwszą wycieczkę do NRD.
Nie zrozumcie mnie źle. Ahlbeck, Heringsdorf i Bansin to piękne miasteczka, wzorowe przykłady architektury typowej dla cesarskich kurortów. Jednak tym, co najbardziej interesowało za granicą mnie i wczasowiczów, były buty. Wspaniałe skórzane salamandry. Tańsze niż u nas i przede wszystkim dostępne w szerokiej gamie krojów i odcieni. Tego na półkach pedetów nie sposób znaleźć.
Następnego dnia zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy sporą grupą ulicami Świerczewskiego i Żymierskiego ku Wojska Polskiego i granicy. Zakupy na rozstawionym tam targowisku zostawiliśmy sobie na drogę powrotną. Kontrola paszportowa poszła sprawnie. Celnicy byli przyzwyczajeni do kursujących tam i z powrotem turystów. Nie robili problemów. Pieczątka do paszportu i witaj, Zachodzie.
– Patrz,