Etnokryminał. Michał Kuźmiński

Etnokryminał - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
dziennikarzy na zewnątrz zapanowało poruszenie.

      Chryste, który przyjdziesz sądzić żywych i umarłych, zmiłuj się nad nami, zaintonował organista. Śpiew wypełniał cmentarną kaplicę, nie wpuszczając pomruków, które zaszumiały wśród zgromadzonych na zewnątrz. Operatorzy poderwali kamery ze statywów i zarzucili na ramiona.

      Na drodze, poza granicą cmentarza, stał ze złożonymi rękami postawny Rom o posiwiałych skroniach, ubrany w wytartą czarną marynarkę. Za nim stanęło jeszcze pięciu romskich mężczyzn i dwie kobiety z bukietami leśnych kwiatów.

      Narastały posykiwania, parsknięcia, strzelały spojrzenia.

      – Nie.

      Złapała go za nadgarstek i przesunęła jego dłoń ze swojego pośladka na brzuch. Wywinęła się, plącząc się w opadających do kostek rajstopach. Pozbyła się ich i usiadła mu na udach. Ściągnęła mu T-shirt, pchnęła na oparcie sofy i przywarła do jego piersi. Podporządkował się i wpił w jej kark. Mocując się z zapięciem stanika, czuł się, jakby usiłował zdjąć jej gorset.

      Wreszcie rozkołysali się, ona nad nim, on w jej rytmie. Wygłodniali i zachłanni. Jak gdyby mieli dla siebie tylko kilka minut, jakby korzystali z krótkiej przerwy w zajęciach, chwilowego zwolnienia z obowiązków.

      Dłonie Gerarda wędrowały od piersi Anki do jej bioder. Próbował uchwycić wzrok kobiety, ale jej oczy ginęły wśród rudych loków. Wtuliła się twarzą w jego obojczyk, objęła go pod ramionami, przylgnęła, znieruchomiała. Nagle cały świat skupił się w drżeniu, tętnie, pulsie i czymś, co zabrzmiało jak płacz.

      A potem było już tylko bardzo cicho i bardzo blisko.

      Podciągnęła kolana pod brodę, kuląc się, naga, w rogu sofy. Patrzyła na las anten telewizyjnych wyrastających nad dachami Podgórza.

      Przysunął się do niej, przywarł do jej pleców.

      – Nie umiem rozmawiać z ludźmi – powiedziała nagle.

      Gdy tylko udało jej się uspokoić oddech, wróciło wspomnienie pogardliwego grymasu policjanta, śmiechu tych ludzi, chłodnego smagnięcia błotem po łydkach i palących policzki łez, na które pozwoliła sobie dopiero w autobusie. Wróciło nagle, drążąc w jej żołądku, jak kara za rozkosz sprzed chwili.

      Głód chyba zorientował się, że przeholował. Najpierw czekał na nią dwadzieścia minut pod drzwiami damskiej toalety w komendzie miejskiej w Nowym Sączu, gdzie próbowała doczyścić z błota spódnicę i buty, a potem odwiózł ją bez słowa na autobus. Ruszyło go sumienie albo wystraszył się, że Anka się poskarży w komendzie wojewódzkiej.

      – Co ty! – Gerard położył rękę na jej karku. – Rozpracowałaś takiego pojeba jak ja. A teraz ten pojeb słucha się jak tresowany niedźwiedź.

      – Nie mów tak o sobie. – Skuliła się jeszcze bardziej, ułożyła głowę na jego nagim umięśnionym udzie i pozwoliła drapać się po plecach.

      – Dlaczego?

      – Bo to nieprawda.

      – Serio, nikt nie umie tak rozmawiać – podjął po chwili.

      – A twoja terapeutka? – rzuciła zaczepnie.

      – To co innego. Jej płacę.

      Zdawała sobie sprawę, jak to działa, sama była kiedyś na terapii. Wiedziała, że nie powinna być zazdrosna o to, że jakaś kobieta – młodsza i ładniejsza od niej, sprawdziła to w internecie – wie o nim więcej niż ona. Że tej kobiecie on mówi wszystko, czego nie mówi jej. A podejrzewała, że nie mówi jej wszystkiego. Czuła to, gdy przyjeżdżał chmurny i nieobecny, a potem w nocy nie mógł zasnąć. Wiedziała, że nie ma prawa być zazdrosna.

      Ale była.

      – Nie spodziewałam się, że tam jest aż tak – zmieniła temat. – Boże, Gert, jak można żyć w takich warunkach?! W dwudziestym pierwszym wieku, w Europie? Przecież to nieludzkie. Biedni, biedni ludzie. – Pokręciła głową. – Biedne te ich dzieci.

      Skubała jego kolano w zamyśleniu. Sięgnął po pled. Przykrył ich oboje.

      – A ja nie wiem, co zrobiłam źle – westchnęła. – Powtarzałam, że chcę pomóc. Że jestem po ich stronie. Naprawdę chciałam pomóc. Dlaczego oni tak mnie potraktowali?

      – Pamiętasz, jak mnie pocięli... – zaczął, a Anka zamarła, widząc, jak Gerard zbiera się, żeby coś powiedzieć. – Wiesz, kto z całego szpitala najbardziej mnie wkurwiał?

      – Kto? – zapytała. Nie była pewna, do czego zmierza.

      – Pielęgniarka, Kinga. Mówiła o mnie: „ten biedny chłopiec”. Nie patrzyła mi w oczy. Poprawiała mi poduszkę, zmieniała bandaż na brzuchu, ale nigdy nie patrzyła na mój pochlastany ryj. Ciągle mówiła. Dużo, głośno, jak do dziecka. Wiesz: „wszystko będzie dobrze, do wesela się zagoi”. Mówiła, ale nie słuchała.

      Podniósł dłoń do policzka i przesuwał palcami wzdłuż blizny.

      – Budziłem się wtedy po nocach z krzykiem. Miałem koszmary. Wstydziłem się tego. Więc jak ktoś do mnie przychodził, to mówiłem, że mnie zabolało.

      Widziała, jak paznokcie zostawiają na jego policzku czerwone ślady. Znowu złapała Gerarda za nadgarstek, zabrała mu dłoń z twarzy i unieruchomiła jego palce.

      – Kiedy dyżur miała Kinga, dostawałem zastrzyk. Mówiłem, że nie chcę. Że już nie boli. A ona głaskała mnie po ręce, paplała, jaki jestem biedny, i pakowała mi w żyłę jakieś gówno, po którym leżałem naćpany w ciemności.

      Anka pomyślała o tym chłopcu z tramwaju. Chciała mu pomóc. Wiedziała, że trzeba interweniować. Była z siebie taka zadowolona. Przerwała żebracki proceder, wykorzystywanie dziecka, narażanie go na niebezpieczeństwo.

      I śmiertelnie to dziecko wystraszyła.

      Ten chłopiec się bał, tak bardzo się bał. Może dostał w skórę od tego kogoś po drugiej stronie telefonu. Pewnie płakał. Stracił wszystko, co wyżebrał.

      – Co innego Sierżant, pamiętasz? – Gerard nagle się uśmiechnął.

      Anka też. Pewnie, że pamiętała wielką jak piec pielęgniarkę. Jedyną, która była w stanie dać sobie z nim radę pod prysznicem.

      – Sierżant wycierała mi czoło, dawała wody i mówiła, że wytrzymam. Wychodząc, zostawiała uchylone drzwi na korytarz, a tam paliło się światło.

      Anka nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy Gerard ostatnio wypowiedział tyle słów naraz. I to jeszcze o sobie. O szpitalu nie mówił prawie wcale. Nie przerywała mu.

      – Do dziś mi głupio, że bywałem dla Kingi chamski. Ale ona mówiła do mnie jak do biednego chłopca bez twarzy i imienia, któremu można tylko współczuć i dać prochy, żeby się nie męczył... Wolałem być dla niej agresywnym dupkiem niż biedactwem za słabym, żeby iść samodzielnie do kibla. – Uwolnił rękę z jej dłoni i znów podniósł do policzka.

      – Zostaw. – Złapała go za nadgarstek i ścisnęła mocniej.

      – Nie wiem, po co ci to wszystko mówię. – Potrząsnął głową. – Chyba chodziło mi o to, że wtedy, w szpitalu, to nie ból najbardziej mnie wykańczał, wiesz? Nie te wszystkie rurki, cewniki, wenflony, które we mnie wtykali. Nie kaczka ani basen. Nie pielgrzymki, co przychodziły mnie oglądać, macać, badać. Nawet nie uczucie, że jestem totalnie zależny, że o wszystko muszę prosić. Wiesz, co było najbardziej upokarzające?

      Wreszcie oderwał wzrok od anten za oknem i popatrzył na nią. Jego szare oczy miały teraz odcień burzowego nieba. Były w nich wstyd, złość


Скачать книгу