Sobotwór. Tess Gerritsen
pyta?
– Po prostu chcę wiedzieć.
– W porządku. Proszę zaczekać.
Maura słyszała szelest przerzucanych kartek i po chwili Rizzoli znów się odezwała.
– Według tego prawa jazdy urodziła się dwudziestego piątego listopada.
Maura na chwilę zamilkła.
– Jest pani tam jeszcze? – spytała Rizzoli.
– Tak.
– O co chodzi, pani doktor? Co się dzieje?
Maura przełknęła ślinę.
– Muszę poprosić panią o przysługę, Jane. To zabrzmi, jakbym postradała zmysły.
– Zamieniam się w słuch.
– Chcę, żeby w laboratorium kryminalistyki porównano moje i jej DNA.
Maura usłyszała, że drugi telefon przestał w końcu dzwonić.
– Proszę powtórzyć – powiedziała Rizzoli. – Bo chyba nie dosłyszałam.
– Chcę wiedzieć, czy moje DNA pasuje do kodu Anny Jessop.
– Zgadzam się, że istnieje duże podobieństwo…
– Jest coś więcej.
– Co ma pani na myśli?
– Obie mamy tę samą grupę krwi. B plus.
– Ilu jeszcze ludzi ma taką grupę? – zauważyła rozsądnie Rizzoli. – Jakieś dziesięć procent populacji?
– Poza tym data urodzenia. Powiedziała pani, że urodziła się dwudziestego piątego listopada. Ja też, Jane.
Rizzoli nagle zaniemówiła, po chwili odparła cicho:
– W porządku, przeszedł mi dreszcz po plecach.
– Rozumie pani teraz, dlaczego o to proszę? Ta kobieta, poczynając od jej wyglądu, poprzez grupę krwi i datę urodzenia… – Maura zamilkła na chwilę. – Jest mną… Chcę wiedzieć, skąd pochodzi. Chcę wiedzieć, kim jest.
Zaległo długie milczenie. W końcu Rizzoli powiedziała:
– Odpowiedź na to pytanie okazuje się o wiele trudniejsza, niż sądziliśmy.
– Dlaczego?
– Dostaliśmy po południu wyciąg z jej karty kredytowej. Miała kartę MasterCard zaledwie od pół roku.
– Więc?
– Jej prawo jazdy wydano cztery miesiące temu. Tablice rejestracyjne przed trzema miesiącami.
– A co z miejscem zamieszkania? Mieszkała w Brighton, prawda? Musieliście rozmawiać z sąsiadami.
– Wczoraj wieczorem skontaktowaliśmy się w końcu z właścicielką domu. Mówi, że wynajęła Annie Jessop mieszkanie trzy miesiące temu. Wpuściła nas do środka.
– I co?
– To mieszkanie jest puste, pani doktor. Żadnych mebli, patelni, nawet szczoteczki do zębów. Ktoś płacił za telewizję kablową i telefon, ale nikt tam nie mieszkał.
– A co mówią sąsiedzi?
– Nigdy jej nie widzieli. Nazywali ją „zjawą”.
– Musiała mieszkać wcześniej pod innym adresem. Mieć jakieś konto w banku…
– Sprawdzaliśmy. Nie możemy znaleźć żadnych informacji na jej temat.
– Co to oznacza?
– To oznacza – odparła Rizzoli – że pół roku temu Anna Jessop nie istniała.
Rozdział czwarty
Gdy Rizzoli weszła do lokalu J. P. Doyle’a, ujrzała stałych bywalców zgromadzonych wokół baru. Byli to w większości policjanci, dzielący się przy piwie i orzeszkach opowieściami z pola walki. Bar Doyle’a, usytuowany tuż przy posterunku bostońskiej policji w Jamaica Plain, był zapewne najbezpieczniejszą knajpą w mieście. Jeden fałszywy ruch, a kilkunastu gliniarzy rzucało się na awanturnika jak drużyna futbolistów. Znała ich wszystkich, a oni ją. Rozstąpili się, by przepuścić ciężarną kobietę. Dostrzegła kilka uśmiechów, gdy przeciskała się między nimi z brzuchem przypominającym dziób okrętu.
– Jezu, Rizzoli – zawołał któryś. – Utyłaś czy co?
– Tak. – Zaśmiała się. – Ale w przeciwieństwie do ciebie w sierpniu znów zeszczupleję.
Podeszła do detektywów Vanna i Dunleavy’ego, którzy machali do niej z baru. Wszyscy mówili o nich Sam i Frodo. Gruby i chudy hobbit byli partnerami od tak dawna, że funkcjonowali jak stare małżeństwo i spędzali zapewne więcej czasu ze sobą niż ze swoimi żonami. Rizzoli rzadko widywała ich osobno i sądziła, że jest tylko kwestią czasu, kiedy zaczną się tak samo ubierać.
Uśmiechnęli się szeroko i pozdrowili ją, unosząc identyczne kufle guinnessa.
– Cześć, Rizzoli – odezwał się Vann.
– …spóźniłaś się – dodał Dunleavy.
– Kończymy już drugą kolejkę…
– Przyłączysz się?
Chryste, jeden dokańczał nawet zdanie drugiego.
– Za głośno tutaj – odparła. – Chodźmy do drugiej sali.
Przeszli do jadalni, w kierunku boksu pod irlandzką flagą, gdzie zwykle siadała. Dunleavy i Vann zajęli miejsca naprzeciw niej, przywierając do siebie. Pomyślała o swoim partnerze, Barrym Froście, który był miłym, a nawet atrakcyjnym facetem, ale z którym nie miała absolutnie nic wspólnego. Pod koniec dnia każde z nich szło swoją drogą. Lubili się wystarczająco, ale nie sądziła, by mogła spędzać z nim więcej czasu. Z pewnością nie tyle, ile spędzali ze sobą ci dwaj mężczyźni.
– A więc trafiła ci się ofiara black talon – zaczął Dunleavy.
– Zeszłej nocy, w Brookline – przytaknęła. – Pierwszy taki przypadek od czasu waszego. Kiedy to było, ze dwa lata temu?
– Mniej więcej.
– Sprawa zamknięta?
Dunleavy się zaśmiał.
– Jak wieko trumny.
– Kto był sprawcą?
– Niejaki Anton Leonow. Ukraiński emigrant, drobny gracz o wielkich ambicjach. Zajęłaby się nim w końcu rosyjska mafia, gdybyśmy go pierwsi nie aresztowali.
– Cholerny dupek – prychnął pogardliwie Vann. – Nie miał pojęcia, że go śledzimy.
– Jaki mieliście powód? – spytała.
– Dostaliśmy cynk, że oczekuje dostawy z Tadżykistanu – odparł Dunleavy. – Heroiny. Dużej partii. Deptaliśmy mu po piętach prawie tydzień i nas nie zauważył. Dotarliśmy za nim do domu jego wspólnika, Wasilija Titowa. Titow musiał go czymś wkurzyć. Obserwowaliśmy, jak wchodzi do jego domu, a potem usłyszeliśmy strzały i zobaczyliśmy, że Leonow wybiega.
– Czekaliśmy na niego – oznajmił Vann. – Mówiłem, że to dupek.
Dunleavy wzniósł toast kuflem guinnessa.
– I sprawa zamknięta. Sprawca złapany z bronią w ręku. Byliśmy świadkami. Nie wiem, po co wnosił o uniewinnienie. Przysięgli wydali werdykt w niecałą godzinę.
– Zdradził wam, skąd miał te pociski? – chciała