Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
się teraz obaj na ziemię i poczołgali w stronę ogniska, używając jako osłony krzaków rosnących na brzegu polany. Trampi siedzieli blisko potoku, którego brzeg porośnięty był gęstym sitowiem, sięgającym aż do obozowiska i mogącym dać bardzo dobrą sposobność ukrycia się.
Indianin, pełznący na przedzie, okazał się prawdziwym mistrzem. Należało przedrzeć się przez wysokie a cienkie łodygi tak, aby nie wywołać najmniejszego szmeru, niemożliwego prawie do uniknięcia wśród sitowia; również wierzchołki sitowia nie powinny były się poruszać, gdyż mogłoby to łatwo spowodować odkrycie. Stary Niedźwiedź starał się zaradzić temu niebezpieczeństwu w ten sposób, że po prostu wycinał drogę ostrym nożem, a sitowie kładł przed siebie. Uważał jednocześnie na Missouryjczyka, pomagając mu w posuwaniu się za sobą. Ścinanie twardego sitowia odbywało się tak cicho, że starzec nawet nie mógł pochwycić uchem szmeru padających łodyg.
Wreszcie zbliżyli się ku ognisku; zatrzymali się dopiero wtedy, gdy znaleźli się tak blisko trampów, że mogli usłyszeć ich rozmowę, prowadzoną co prawda wcale nie cicho. Blenter spojrzał na siedzących przed nimi i zapytał szeptem wodza:
– Który jest owym kornelem, o którym nam opowiadałeś?
– Kornela tu nie być, on pójść precz – odpowiedział Indianin również szeptem.
– Zapewne, aby nas poszukać?
– Ja tak myśleć.
– To jest w takim razie tym, którego zakłułeś?
– Nie. On nim nie być.
– Tego przecież nie mogłeś widzieć?
– Blade twarze widzieć tylko oczami, a Indianin widzieć także rękami. Moje palce z pewnością poznać kornela.
– A więc nie był sam, lecz w towarzystwie innego i tego ty zakłułeś.
– Tak być! Teraz my tu czekać, aż kornel powrócić.
Trampi prowadzili bardzo ożywioną rozmowę, a gadali o wszystkim możliwym, tylko nie o tym, co dla obu podsłuchujących mogło mieć wartość. Wreszcie jeden odezwał się:
– Ciekawym bardzo, czy aby kornel się nie pomylił. Byłoby to nieprzyjemne, gdyby rafterzy nie znajdowali się tutaj.
– Są jeszcze, i to bardzo blisko – odpowiedział drugi. – Wióry, które woda naniosła, są zupełnie świeże; pochodzą z wczoraj lub co najwyżej z przedwczoraj.
– Jeśli to prawda, to musimy się cofnąć, bo jesteśmy zbyt blisko tych drabów i mogą nas zauważyć, a przecież nie powinni nas widzieć. Z nimi nie mamy właściwie żadnej sprawy, a chcemy dostać tylko Czarnego Toma i jego pieniądze.
– I nie dostaniemy ich – przerwał trzeci. – Czy sądzicie, że rafterzy nas nie spostrzegą, gdy zawrócimy nawet kawałek drogi? Pozostawimy ślady, które się zatrzeć nie dadzą. A jeśli dowiedzą się o naszym pobycie tutaj, piękny plan diabli wzięli!
– Wcale nie. Wystrzelamy drabów!
– Pytanie tylko, czy się ustawią i pozwolą spokojnie wystrzelać? Dałem kornelowi bardzo dobrą radę, ale, niestety, odtrącił ją. Na Wschodzie, w wielkich miastach, okradziony idzie na policję i jej pozostawia odszukanie złodzieja; ale tu, na Zachodzie, każdy dochodzi swych praw sam. Jestem przekonany, że będą nas ścigać przynajmniej przez pewien czas. A cóż to są za jedni, którzy ruszyli naszym śladem? W każdym razie tylko ci spośród pasażerów, którzy się na tym rozumieją, a więc Old Firehand, Czarny Tom i co najwyżej owa zabawna Ciotka Droll. Powinniśmy byli na nich zaczekać, a bardzo łatwo daa Droby się zabrać Tomowi pieniądze. Zamiast tego jednak odbyliśmy tę daleką drogę i siedzimy teraz nad Rzeką Niedźwiedzią, nie wiedząc, czy co zdobędziemy. A to, że kornel teraz po nocy włóczy się po lesie, aby szukać rafterów, jest również głupotą. Mógł poczekać do rana i…
Wywody jego przerwało ukazanie się kornela, który wyszedł w tej chwili spoza drzew i przystąpił do ogniska. Widział spojrzenia towarzyszy, skierowane z zaciekawieniem na niego; zdjął kapelusz z głowy, rzucił go na ziemię i rzekł:
– Nie przynoszę wam, ludzie, żadnej dobrej wieści; miałem pecha!
– Jakiego? Co się stało? Pecha? – pytano dokoła. – Gdzie jest Bruns?
– Bruns? – odrzekł kornel siadając. – Ten w ogóle nie wróci; zabity!
– Zabity? Co ty pleciesz, u diabła? Kto go zabił?
– Biedak zginął od noża, który wpakowano mu w serce.
Ta wiadomość wywołała wielkie poruszenie. Kornel nakazał spokój i gdy ochłonęli, odezwał się:
– Bruns i ja przypuszczaliśmy, że rafterzy znajdują się w dole rzeki; udaliśmy się więc w tym kierunku. Musieliśmy posuwać się bardzo ostrożnie i powoli, gdyż inaczej spostrzeżono by nas. Tymczasem zrobiło się ciemno. Ja chciałem zawrócić, ale Bruns na to się nie zgodził, bo widzieliśmy liczne ślady, które pozwalały się domyślać, że niedaleko już do miejsca spławu. Bruns był zdania, że poczujemy woń ogniska, jakie rafterzy muszą rozpalić choćby ze względu na moskity. I rzeczywiście. Poczuliśmy dym, a na wysokim brzegu widać było nawet słabą jasność, jakby ogniska, przebijającą się poprzez krzaki i drzewa. Wdrapaliśmy się na brzeg. Przed nami płonął ogień, a wokoło siedziało dwudziestu rafterów. Poczołgaliśmy się bliżej; ja pozostałem pod drzewem, a Bruns ukrył się za domem. Nie zdążyliśmy jeszcze usłyszeć, o czym mówią, kiedy nadeszło dwu drabów. Byli to obaj Indianie z „Dogfisha” – żeby ich diabli wzięli!
Trampów zaskoczyła ta wiadomość, a wprost jak piorun uderzyła w nich wieść o tym, co wódz Tonkawa opowiedział rafterom. Kornel ciągnął dalej:
– Widziałem, jak czerwonoskóry zgasił ogień. Rozmawiano potem tak cicho, że nie mogłem niczego zrozumieć. Chciałem się więc oddalić, ale musiałem czekać na Brunsa. Nagle spoza baraku, za którym się ukrył, rozległ się krzyk tak straszny, że mnie ciarki przeszły. Bałem się o Brunsa i poczołgałem się ku chacie. Było tak ciemno, że musiałem rękami macać, aby rozpoznać drogę. Natknąłem się przy tym na ciało ludzkie, leżące w kałuży krwi; zląkłem się straszliwie, poznawszy po ubraniu, że to Bruns. Otrzymał pchnięcie w plecy – przeszło przez serce. Cóż miałem robić? Wypróżniłem jego kieszenie, wziąłem nóż i rewolwer i zawróciłem ku domowi! Dopiero wtedy zauważyłem, że rafterzy schronili się do baraku. Wycofałem się więc szybko i… jestem. A teraz nie traćmy czasu, lecz szybko uchodźmy!
– Dlaczego? – zapytali trampi.
– Dlaczego? Czyż nie słyszeliście, że czerwonoskórzy znają nasz obóz? Naturalnie zechcą nas napaść; a ponieważ mogą przewidzieć, że znaleźliśmy trupa i przez to nabierzemy podejrzenia, więc prawdopodobnie wkrótce tu nadejdą. Jeżeli zaskoczą nas – będziemy zgubieni. Musimy więc natychmiast wiać i wyrzec się pieniędzy rafterów. To będzie najmądrzejsze i… Nagle przerwał i wykonał ręką gest zdziwienia.
– Co się stało? – zapytał jeden z trampów. – No gadaj dalej!
Lecz kornel powstał. Blisko tego miejsca, gdzie siedział, leżeli obaj zwiadowcy; nie znajdowali się jednak obok siebie jak poprzednio. Kiedy bowiem Missouryjczyk spostrzegł kornela i usłyszał jego głos, ogarnęło go niezwykle podniecenie. Stary nie mógł uleżeć spokojnie i posuwał się coraz dalej i dalej ku skrajowi sitowia. Oczy jego pałały i zdawało się, że wyjdą z orbit. Podniecony, zapomniał o koniecznej ostrożności i nie zważał na to, że głowa jego wystawała z ukrycia.
– Nie pokazać się! – szepnął wódz i ująwszy go, usiłował odepchnąć go do tyłu. Lecz było za późno; kornel zobaczył głowę raftera. Dlatego to przerwał opowiadanie i szybko powstał, chcąc