Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May

Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May


Скачать книгу
mąż nie musieć być zły człowiek. Blade twarze się dowiedzieć.

      – Ale kim ty jesteś właściwie? W każdym razie nie należysz do żadnego szczepu żyjącego nad rzeką czy na prerii. Po twoim wyglądzie muszę przypuszczać, że przychodzisz z Nowego Meksyku. A może jesteś pueblo?

      – Z Nowego Meksyku przychodzić, ale nie być pueblo (osiadły Indianin). Być wódz Tonkawa, a nazywać się Wielki Niedźwiedź. To być mój syn.

      – Co? Wielki Niedźwiedź! – zawołało kilku rafterów zdziwionych, a Missouryjczyk dodał:

      – To ten chłopiec jest zatem Małym Niedźwiedziem?

      – Tak – skinął Indianin.

      – To co innego! Obaj Niedźwiedzie są wszędzie mile widziani. Bierzcie mięso i miód, ile tylko chcecie, i pozostańcie z nami, póki wam się podoba. Ale co sprowadza was w te okolice?

      – Przychodzimy ostrzec rafterów.

      – Dlaczego? Czy grozi nam niebezpieczeństwo?

      – Wielkie niebezpieczeństwo.

      – Jakie? Powiedz!

      – Tonkawa najpierw jeść i przyprowadzić konie, a potem mówić.

      Dał znak chłopcu, po czym ten oddalił się, a on wziął z kotła kawał mięsa i zaczął spożywać z takim spokojem, jakby siedział w bezpiecznym wigwamie.

      – Macie konie ze sobą? – zapytał stary. – W czasie nocy, tu w ciemnym lesie? A przy tym szukaliście nas i znaleźliście? To istny cud!

      – Tonkawa mieć oczy i uszy. On wiedzieć, że rafterzy mieszkać zawsze nad wodą, nad rzeką. Wy bardzo głośno mówić i wielki ogień palić, który my widzieć daleko, a czuć jeszcze dalej. Rafterzy bardzo nieostrożni, bo nieprzyjaciel łatwo ich znaleźć.

      – Tu nie ma żadnych nieprzyjaciół. Myśmy zupełnie sami w tej okolicy, a jesteśmy na wszelki wypadek dosyć silni, aby obronić się przed ewentualnym wrogiem.

      – Missouri-Blenter się mylić.

      – Jak? Ty znasz moje nazwisko?

      – Tonkawa stać długi czas za drzewem i słyszeć, co blade twarze mówić; słyszeć także twoje nazwisko. Gdyby nieprzyjaciele tu nie być, to jednak przyjść. A gdy rafterzy nieostrożni, to być pokonani, nawet przez kilku wrogów.

      Teraz usłyszano uderzenia kopyt po miękkim gruncie. To Mały Niedźwiedź przyprowadził dwa konie. Przywiązawszy je do drzewa, wziął kawałek mięsa z kotła, usiadł obok ojca i zabrał się do jedzenia. Stary Niedźwiedź zjadł tymczasem swoją porcję, zasadził nóż za pas i rzekł:

      – Teraz Tonkawa mówić, a potem rafterzy wypalić z nim fajkę pokoju. Czarny Tom mieć dużo pieniędzy, trampi przyjść, aby na niego czatować i zabrać mu je.

      – Trampi? Tu nad Błack-bear-river? Chyba się mylisz?

      – Tonkawa się nie mylić, lecz na pewno wiedzieć i wam opowiedzieć wszystko.

      Swą łamaną angielszczyzną opowiedział im o przygodzie na steamerze; za dumny był jednak na to, aby choć jednym słowem wspomnieć o bohaterskim czynie swego syna. Opowiadania jego słuchano naturalnie z wielkim napięciem.

      Stary i młody Niedźwiedź łódką, jaką zabrali ze steamera, goniąc uciekających trampów, dostali się wkrótce na brzeg Arkansasu, gdzie przeleżeli do świtu, bo w nocy nie mogli iść dalej ich śladami. Te były bardzo wyraźne, a prowadziły, omijając port Gibson, między Canadianem a Red-fork na zachód, a potem zwróciły się ku północy. W czasie jednej z następnych nocy napadli trampi na wieś Indian szczepu Creek, aby zrabować konie. W południe następnego dnia napotkali obaj Tonkawa wojowników szczepu Szoktów, u których mogli kupić dla siebie konie. Jednakże na ceremoniach, zwyczajowych przy kupnie koni, zeszło im tyle czasu, że trampi wyprzedzili ich o cały dzień drogi. Przeszli następnie przez Red-fork i otwartą prerię, udając się ku Black-bear-river; tutaj trampi rozłożyli się obozem na brzegu rzeki, na małej polanie, a Tonkawa wyszukali przede wszystkim rafterów, aby ich powiadomić o grożącym niebezpieczeństwie.

      Skutek tego opowiadania dał się zaraz widzieć; mówiono teraz tylko po cichu, a ogień zgaszono zupełnie.

      – Jak daleko stąd do obozowiska trampów? – zapytał Missouryjczyk.

      – Taki czas drogi, jaki blade twarze nazywać połową godziny.

      – Do pioruna! Wprawdzie naszego ogniska widzieć nie mogą, lecz dym z niego zapewne poczuli. Rzeczywiście, byliśmy zanadto pewni siebie! A odkąd tam obozują?

      – Na godzinę przed wieczorem przybyć.

      – To z pewnością nas szukali. Czy wiesz co o tym?

      – Tonkawa nie móc śledzić trampów, bo jeszcze być jasny dzień, i zaraz pójść dalej, aby ostrzec rafterów, bo…

      Zatrzymał się nagle i począł nasłuchiwać, a potem rzekł zupełnym szeptem:

      – Wielki Niedźwiedź coś zobaczyć, jakiś ruch na rogu domu. Cicho siedzieć i nic nie mówić! Tonkawa podpełzać i popatrzeć.

      Położył się na ziemi i pozostawiwszy strzelbę, poczołgał się ku domowi.

      Rafterzy nadstawili uszu. Przeszło może dziesięć minut, gdy wtem rozległ się ostry, krótki okrzyk, jaki zna dobrze każdy westman – śmiertelny krzyk człowieka. Po krótkiej chwili powrócił Nintropan-hauey.

      – Szpieg trampów – odezwał się. – Tonkawa pchnąć go nożem, ale móc tu być jeszcze jeden. On pewnie powrócić do swoich i zawiadomić. Dlatego biali mężowie prędko iść, jeśli chcieć podsłuchać trampów.

      – Prawda – przyznał Missouryjczyk szeptem. – Ja pójdę, a ty mnie poprowadzisz, bo znasz miejsce, na którym obozują. Teraz jeszcze nie spodziewają się wcale, że wiemy o ich obecności, a więc czują się bezpieczni i będą rozmawiać o swoich zamiarach. Jeśli zaraz udamy się w drogę, to może dowiemy się, jakie mają plany.

      – Tak, ale zupełnie cicho i po kryjomu, aby drugi szpieg, gdyby jeszcze tu być, nie zobaczyć, że my pójść. I flint nie brać, tylko noże. Strzelby nam przeszkadzać.

      Rady tej posłuchano. Rafterzy udali się do chaty, gdzie ich nie można było śledzić, a Missouryjczyk poczołgał się wraz z wodzem.

      Tam gdzie znajdował się teren pracy rafterów, opadał wysoki brzeg stromo ku wodzie, co było dla nich bardzo korzystne, bo umożliwiło założenie tak zwanych stoczni – są to tory, po których rafterzy mogą bez wielkiego wysiłku spuszczać na wodę pnie i kloce. Chociaż brzeg wolny był od zarośli, niełatwo było jednak iść tamtędy w ciemności. Missouryjczyk był starym, obrotnym i bardzo doświadczonym westmanem, a mimo to podziwiał, jak wódz, wziąwszy go za rękę, posuwał się bez szelestu i omijał pnie tak pewnie, jakby to był biały dzień. W dole słychać było szum rzeki; głuszyło to szmer, wywołany stąpaniem.

      Minęło więcej nieco niż kwadrans, zanim zeszli w dolinę, która krzyżowała się z brzegiem rzeki. Tę również porastały gęsto drzewa, a skrapiał cicho szemrzący strumyk. W pobliżu miejsca, gdzie wpadał do rzeki, znajdował się plac wolny od drzew, na którym rosło kilka tylko krzaków. Tam rozłożyli się trampi dookoła roznieconego ogniska, którego blask uderzył obu podchodzących, kiedy znajdowali się jeszcze pod sklepieniem drzew lasu.

      – Trampi tak samo nieostrożni, jak rafterzy – szepnął wódz Tonkawa do towarzysza. – Palić wielki ogień, jakby chcieć upiec całego wielkiego bizona. Czerwoni wojownicy zawsze robić tylko mały ogień; tak płomieni nie widać, a dymu bardzo mało. My do nich dostać się łatwo i tak zrobić, że nas nie zobaczyć.

      – Tak, podkraść się możemy – rzekł stary – ale wielkie pytanie, czy tak blisko, abyśmy mogli


Скачать книгу