Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
się błyskawicznie i skoczył ku miejscu, gdzie ujrzał głowę. Wódz Tonkawów był nadzwyczaj ostrożnym, doświadczonym i bystrym człowiekiem; widział, że kornel szeptał z owymi ludźmi i że jeden wykonał niechcąco ruch do tyłu. Choć było to prawie niedostrzegalne, zdradziło jednak Wielkiemu Niedźwiedziowi, o co idzie; dlatego dotknął ręką raftera i szepnął:
– Szybko precz! Kornel cię zobaczyć i schwycić. Prędko, prędko! – Równocześnie odwrócił się i nie podnosząc z ziemi, rzucił się za najbliższy krzak. Było to dziełem najwyżej paru sekund, ale już zabrzmiał za nim okrzyk kornela „naprzód”, a kiedy się obejrzał, zobaczył, jak ten rzucił się na Missouryjczyka. Za jego przykładem poszli obaj trampi.
Stary Blenter mimo swej sławnej przytomności umysłu został zupełnie zaskoczony. Trzej napastnicy trzymali go silnie za ręce i nogi, a i reszta trampów szybko przybiegła ku nim. Indianin wyciągnął nóż, chcąc ratować starego, lecz zrozumiał, że takiej przewadze nie podoła. Nie pozostało mu nic innego, jak popełznąć nieco w bok i ukryć się za krzakiem.
Trampi, zobaczywszy jeńca, chcieli krzyczeć, ale kornel nakazał milczenie:
– Cicho! Nie wiemy wszak, czy nie ma jeszcze innych. Trzymajcie go mocno; ja pójdę sprawdzić.
Obszedł ognisko dookoła, lecz uspokoił się, nie zobaczywszy nikogo. Wrócił przeto do jeńca i pochylił się nad nim, aby mu badawczo spojrzeć w twarz. Po czym rzekł:
– Drabie! Muszę cię skądś znać! Gdzie ciebie widziałem?
Blenter był na tyle ostrożny, że mu tego nie powiedział. W sercu jego wrzała nienawiść, ale starał się okazać twarz możliwie obojętną.
– Tak, musiałem cię gdzieś widzieć! – powtórzył kornel. – Kim jesteś? Czy należysz do rafterów pracujących w górze Black-bear?
– Tak – odpowiedział zapytany.
– Po coś się zakradł? Dlaczego podsłuchujesz?
– Dziwne pytanie! Czy na Zachodzie zabronione jest przypatrywanie się ludziom? Ja myślę raczej, że jest to koniecznością. Dosyć chyba jest takich, przed którymi należy się mieć na baczności.
– Słyszałeś, co mówiliśmy?
– Nic jeszcze nie słyszałem. Byłem w dole nad rzeką; wracając do obozu, ujrzałem wasze ognisko i naturalnie poczołgałem się, aby zobaczyć, kto tu obozuje. Nie miałem jednak czasu słuchać, co mówiliście; byłem nieostrożny i wpadłem w wasze ręce.
Blenter sądził, że kornel nie widział go przy baraku, lecz omylił się. Rudy odezwał się szyderczo:
– To ci wykręt! Widziałem cię poprzednio z rafterami, a nawet słyszałem, jak mówiłeś; poznaję cię teraz! Przyznajesz się do tego?
– Ani mi w głowie! To, co mówię, jest prawdą.
– Więc byłeś rzeczywiście sam jeden?
– Tak!
– I twierdzisz, że nie słyszałeś naszej rozmowy?
– Ani słowa!
– Jak się nazywasz?
– Adams – kłamał Missouryjczyk, sądząc, że ma wszelkie powody do zatajenia prawdziwego nazwiska.
– Adams… – powtórzył kornel z namysłem. – Adams! Nigdy nie znałem żadnego Adamsa, który by miał twoją twarz. A przecież poznaję, żeśmy się już widzieli!
– Nie – zaprzeczył starzec. – Ale teraz puśćcie mnie! Nie uczyniłem wam nic i spodziewam się, że jesteście uczciwymi westmanami, którzy Bogu ducha winnych ludzi pozostawiają w spokoju.
– Tak, jesteśmy niewątpliwie uczciwymi ludźmi, bardzo uczciwymi – śmiał się rudy. – Ale wyście zakłuli jednego z nas, a według praw Zachodu wymaga to zemsty. Możesz być sobie, kim chcesz, lecz z tobą koniec!
– Co? Chcecie mnie zamordować?
– Tak, właśnie to! Idzie teraz tylko o to, czy masz umrzeć tak, jak nasz towarzysz, od pchnięcia nożem, czy też mamy cię utopić w rzece. Wielkich ceregieli w żadnym razie robić z tobą nie będziemy. Nie ma czasu do stracenia. Głosujmy prędko! A zawiązać mu usta, by nie krzyczał! Kto jest za tym, aby go wrzucić do wody, niech podniesie rękę!
Wezwanie zwrócone było do trampów; większość zaraz podniosła rękę.
– A więc utopić! – rzekł kornel. – Zwiążcie mu mocno ręce i nogi, aby nie mógł pływać; potem szybko z nim do wody i dalej w drogę, zanim rafterzy nadejdą!
W czasie przesłuchania trzymało starego Missouryjczyka kilku drabów. Teraz miano mu najpierw zawiązać usta. Blenter bronił się, dobywając wszelkich sił, i mimo że widział, iż Indianin nie mógł jeszcze dotrzeć do rafterów, a więc na pomoc nie ma co liczyć – wołał o ratunek, a krzyk jego rozchodził się daleko wśród nocy.
– Do wszystkich diabłów! – złościł się rudy. – Nie pozwólcie mu krzyczeć! Jeśli mu nie dacie rady, to go sam uspokoję! Uważajcie!
Chwycił za karabin i zamierzył się, aby zadać starcowi cios w głowę. W tej chwili z gęstwiny wysunął się olbrzymi cień, a potężny cios spadł na kornela i rozciągnął go na ziemi…
Na krótko przed wieczorem czterech konnych jechało w górę rzeki śladami trampów. Byli to Old Firehand, Czarny Tom i Ciotka Droll ze swoim chłopcem. Ślad prowadził pomiędzy drzewami, a choć był wyraźny, trudno było oznaczyć, kiedy go zrobiono. Dopiero gdy ślad zawrócił ku polanie pokrytej trawą, Old Firehand zsiadł z konia, aby go zbadać, bo źdźbła trawy dawały lepsze wskazówki niż niski mech w lesie. Przypatrzywszy się dobrze, rzekł:
– Te draby są o milę przed nami, bo ślady pochodzą sprzed pół godziny; musimy popędzić konie.
– Dlaczego? – zapytał Tom.
– Musimy jeszcze przed nocą tak się zbliżyć do trampów, ażeby dowiedzieć się, gdzie mają obóz.
– Nie będzie to zbyt ryzykowne? Rozbiją obóz w każdym razie, zanim się ściemni, i musimy się przygotować na to, że wpadniemy im w ręce.
– Tego się nie obawiam. Nawet gdyby wasze przypuszczenia były słuszne, nie dościgniemy ich przed nocą. Jak sądzę, znajdujemy się w pobliżu rafterów, których mamy ostrzec; byłoby więc dobrze poznać miejsce, gdzie trampi obozują. Dlatego trzeba się pospieszyć. Jeszcze zaskoczy nas noc, w ciągu której może się zdarzyć wiele rzeczy. Co myślisz o tym, Droll?
– Wypowiedzieliście moje zdanie – odparł zagadnięty. – Im prędzej ruszymy, tym szybciej ich dostaniemy! A więc, panowie, dalej kłusem, tak aby się drzewa chwiały!
Ponieważ drzewa nie rosły gęsto, można było radę wykonać. Jednak trampi wykorzystali światło dzienne i zatrzymali się dopiero wtedy, gdy ich ciemność do tego zmusiła. Gdyby Old Firehand nie trzymał się ich śladów, a jechał bliżej brzegu, natknąłby się na ślad obu Tonkawów, którzy wyprzedzali go niewiele.
Zrobiło się ciemno i śladów nie można już było z konia rozpoznać. Toteż Old Firehand zsiadł znowu, przyjrzał się trawie i rzekł:
– Zbliżyliśmy się o pół mili, ale niestety, trampi jechali także prędzej; mimo to spróbujemy ich doścignąć. Musimy jednak iść pieszo. Konie prowadźcie za uzdę.
Lecz wnet tak się ściemniło, że śladów nie było widać; czwórka zatrzymała się.
– Co teraz? – zapytał Tom. – Chyba musimy się zatrzymać.
– Nie – odpowiedział Droll. – Nie zatrzymamy się, lecz pójdziemy dalej, aż ich znajdziemy.
– Usłyszą,