Siostra Słońca. Lucinda Riley
zrobił na tym wielki majątek. Jego żona, Jacqueline, rozwiodła się z nim, gdy Dorothea była malutka, powołując się na to, że – jak zostało zapisane w papierach – mąż ją porzucił. Matka Cecily zawsze śmiała się, że owszem, ojciec rzucił Jacqueline, ale dla długiej smukłej tubki miętowej białej pasty, nie dla jakiejś kobiety. Trzynastoletnia Dorothea była jedyną spadkobierczynią ojca, gdy zmarł na zawał przy biurku. A w wieku dwudziestu jeden lat została prawowitą właścicielką domu przy Piątej Alei, dużej posiadłości w Hamptons, a także szeregu depozytów pieniężnych i inwestycji zagranicznych.
Wkrótce wyszła za Waltera Huntleya-Morgana. Pochodził z bardzo dobrej rodziny, ale to jego starszemu bratu, Victorowi, przypadło w udziale prowadzenie rodzinnego banku. Walter zawsze był tym „drugim”, jak to smętnie określał.
Cecily starała się przekonać samą siebie, że ojciec ma rację – życie to wyzwanie, któremu trzeba sprostać. Wiedziała jednak doskonale, że ją żadne wyzwanie nie czeka. Myślała, że oszaleje z nudów. Miała też świadomość, że nawet w najbardziej ponure dni stycznia w jej nowojorskich kręgach zawsze coś się dzieje, a jednak na srebrnej tacy w holu nie pojawiło się dla niej żadne zaproszenie na lunch czy popołudniową herbatkę. I przeglądając rubryki towarzyskie w „New York Timesie”, domyśliła się dlaczego. Zaproszenie na tę samą imprezę dawnej i obecnej narzeczonej byłoby wielkim nietaktem. Patricia Ogden-Forbes wyprzedziła ją w rankingu śmietanki towarzyskiej. Cecily miała wrażenie, że opuściły ją nawet najbliższe przyjaciółki.
Pewnego popołudnia wzięła łyk bourbona z karafki stojącej na kredensie w salonie i zadzwoniła do swojej najstarszej i najbliższej przyjaciółki, Charlotte Amery. Odebrała gosposia i poszła poprosić Charlotte. Po chwili poinformowała, że panienka, niestety, jest zajęta.
– To pilne! – powiedziała Cecily. – Proszę przekazać jej, by oddzwoniła do mnie jak najprędzej.
Minęły dwie godziny, nim Mary przyszła do niej z wiadomością, że telefonuje Charlotte.
– Cześć, Charlotte, jak się masz?
– Dobrze, kochanie. A ty?
– No, wiesz, rzucił mnie przystojny narzeczony, Europie grozi wybuch wojny… – Cecily zachichotała.
– Och, tak mi przykro.
– Jezu! Ja tylko żartowałam, Charlotte. Nic mi nie jest, naprawdę.
– To cieszę się bardzo. Musi być ci ciężko… Ten Jack i w ogóle…
– Nie jest to może wymarzona sytuacja, pewnie, ale przecież jeszcze żyję. Ostatnio się nie odzywasz. Co ty na to, żebyśmy spotkały się jutro? Mogłybyśmy zrobić sobie przyjemność i napić się herbaty w Plaza. Mają tam najlepsze babeczki w mieście.
– Oj, niestety, nie mogę. Rosemary urządza u siebie małe spotkanie. Podobno jej angielska przyjaciółka zostanie u niej na dłużej, mamy się uczyć grać w brydża!
Cecily zacisnęła zęby. Rosemary Ellis była bez wątpienia królową śmietanki towarzyskiej w jej pokoleniu i do tej pory bardzo się przyjaźniły.
– Trudno. To może w przyszłym tygodniu?
– Nie mam przy sobie kalendarza. Może zadzwonię do ciebie w poniedziałek i zobaczymy, kiedy by nam obu pasowało?
– Dobry pomysł. – Cecily starała się nie zdradzić, że głos jej się łamie.
W najwyższych nowojorskich kręgach nic nie działo się spontanicznie. Każde wyjście do fryzjera, przymiarka sukni i manicure, nie mówiąc już o spotkaniu z przyjaciółmi, było planowane i wpisywane do kalendarza z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Charlotte nie zadzwoni do niej w poniedziałek.
– Świetnie – zdołała wydukać. – To na razie.
Rzuciła słuchawką i wybuchnęła płaczem.
Godzinę później – kiedy leżała na łóżku, patrząc w sufit, bo nie była w stanie nawet próbować czegoś czytać – do drzwi zapukała Evelyn.
– Przepraszam, panienko. Przysłała mnie Mary, bo w holu czeka jakaś pani z panem. Chcieli się widzieć z panienki mamą. Powiedziałam, że pani wyjechała. Ale tamta pani mówi, że i z panienką chciała się zobaczyć.
Evelyn podeszła i podała jej wizytówkę.
Cecily przeczytała ją i westchnęła. Najwyraźniej na dole była jej matka chrzestna. Cecily rozważała możliwość wymówienia się chorobą, ale wiedziała, że mama nigdy by jej nie darowała, gdyby nie przyjęła jej dawnej przyjaciółki jak należy.
– Zaprowadź ich do salonu i powiedz, że zejdę za dziesięć minut. Muszę się trochę odświeżyć.
– Oj, ale tam nie jest napalone w kominku, panienko.
– To idź i napal.
– Tak, panienko.
Cecily sturlała się z łóżka i popatrzyła w lustro. Przyczesała swoje niesforne kręcone włosy i uznała, że raczej przypomina Shirley Temple niż Gretę Garbo. Przygładziła trochę bluzkę i spódnicę, a na koniec nałożyła odrobinę szminki na usta i zeszła powitać matkę chrzestną.
– Mój skarrrbie! – zamruczała jak kot Kiki, ściskając Cecily. – Jak się masz?
– Świetnie, dziękuję.
– Jakoś na to nie wygląda, kochanie. Wydajesz się zmęczona i jesteś blada jak niebo nad Manhattanem.
– Och, byłam zaziębiona, ale już mi lepiej – skłamała Cecily.
– Nic dziwnego. Manhattan o tej porze jest jak lodówka, w dodatku pusta! – Kiki zaśmiała się.
Przebiegł ją dreszcz. Otuliła się szczelniej futrem z norek, podchodząc do kominka, gdzie już palił się ogień, i wyciągnęła z torebki papierosa w cygarniczce.
– Muszę przyznać, że podziwiam zdecydowany i śmiały gust twojej matki w urządzaniu wnętrz. Art déco nie jest dla wszystkich.
Zatoczyła łuk ręką, wskazując pokój, którego jedną ścianę pokrywały niemal całkowicie lustrzane powierzchnie.
– Pamiętasz Tarquina, prawda? – spytała, najwyraźniej dopiero teraz przypominając sobie o obecności przystojnego mężczyzny, z którym Cecily tańczyła w sylwestra dwa tygodnie temu.
Stał obok niej, nie zdejmując grubego tweedowego palta. Nawet po napaleniu w kominku w salonie nadal było lodowato.
– Oczywiście. – Cecily uśmiechnęła się. – Jak się masz, Tarquin?
– Świetnie, Cecily, dziękuję.
– Mogę zaproponować wam coś do picia? Herbatę? Kawę?
– Wiesz, myślę, że nam wszystkim dobrze zrobiłoby trochę brandy dla rozgrzewki. Tarquin, byłbyś tak dobry? – Kiki wskazała karafki na kredensie.
– Oczywiście. – Skinął głową. – Dla ciebie też, Cecily?
– Ja…
– O, przestań, brandy to jak lekarstwo, zwłaszcza przy przeziębieniu, nieprawdaż, Tarquin?
– Jak najbardziej, racja.
Ale może nie o czternastej trzydzieści, pomyślała Cecily.
– I dokąd to wyfrunęła twoja matka? Mam nadzieję, że gdzieś, gdzie jest cieplej? – spytała Kiki.
– Nie. Tak naprawdę pojechała do Chicago odwiedzić matkę, to znaczy moją babkę.
– Cóż to za okropna kobieta, ta Jacqueline – prychnęła Kiki, przysiadając na wyłożonym skórą obrzeżu