Siostra Słońca. Lucinda Riley
szczęście sala balowa w Waldorf-Astorii była tak wielka, że przejście na drugą stronę przypominało żmudne pokonywanie szlaku pierwszych amerykańskich osadników. Pod sklepieniem wisiał oszałamiająco piękny żyrandol, na balkonach otaczających salę skrzyły się światła. Szmer rozmów i śmiechy ginęły stłumione miękką czerwoną wykładziną, podczas gdy orkiestra stroiła instrumenty na zbudowanej z boku scenie. Przed nią lśnił parkiet taneczny. Najbliższe stoliki były nakryte idealnie białymi obrusami, porcelaną, błyszczącymi kryształami i pięknie udekorowane kwiatami. Pojawił się kelner z kieliszkami szampana na tacy. Cecily chwyciła jeden spoconą dłonią.
Oczywiście byli tu wszyscy, którzy liczyli się w Nowym Jorku. Za samą biżuterię obecnych na sali pań można by kupić dość ziemi dla setek tysięcy ubogich w tym wielkim kraju, pomyślała Cecily, znajdując na jednym ze stolików karteczkę ze swoim imieniem i nazwiskiem. Usiadła. Cieszyła się, że jest twarzą do ściany i nie musi patrzeć w otchłań przepychu i swojej nieuniknionej hańby. I że nie będzie się rozglądać, choć przecież nie powinna, czy nie migną jej gdzieś Jack i Patricia…
– Patrzcie! Kogo ja widzę! Kochanie!
Uniosła wzrok i trafiła na wpatrzone w nią jasne oczy jednej z najsłynniejszych piękności nowojorskiej socjety – Kiki Preston, swojej matki chrzestnej. Kiedy ta ją obejmowała, Cecily zauważyła, że jej źrenice wydają się nienaturalnie powiększone, przypominają czarne groszki otoczone wąskimi obwódkami tęczówek.
– Moja słodka! Twoja mama opowiadała mi o twoich travails… Ale co tam… Takich jak on jest na pęczki. – Kiki mrugnęła do Cecily. A potem zachwiała się lekko i przytrzymała oparcia jej krzesła, nim opadła na sąsiednie. Wyciągnęła cygarniczkę z kości słoniowej i zapaliła papierosa.
Cecily nie widziała matki chrzestnej od dawna – pewnie odkąd miała dwanaście, może trzynaście lat. Teraz patrzyła z podziwem na kobietę, która, jak powiedziała jej w tajemnicy matka, miała romans z księciem należącym do angielskiej rodziny królewskiej. Wiedziała, że Kiki od dłuższego czasu mieszka w Afryce, a jednak jej skóra była nadal tak blada i świetlista jak perły z naszyjnika zdobiącego jej smukłą szyję ponad zwiewną suknią od Chanel odsłaniającą plecy. Ciemne włosy miała sczesane do tyłu, co eksponowało pięknie zarysowane kości policzkowe, wysokie czoło i te jej fascynujące zielone oczy.
– Czy to nie cudowne zobaczyć po tylu latach swoją matkę chrzestną? – wtrąciła z zachwytem Dorothea. – Kiki, powinnaś była uprzedzić, że przyjeżdżasz. Urządziłabym na twoją cześć przyjęcie.
– Już prędzej stypę… – mruknęła Kiki, wydmuchując cienki obłoczek dymu. – Tyle śmierci… Byłam tu na spotkaniach z prawnikami…
– Wiem, kochanie. – Dorothea usiadła po drugiej stronie przyjaciółki i wzięła ją za rękę. – Ostatnie lata musiały być dla ciebie potwornie ciężkie.
Cecily obserwowała, jak matka pociesza egzotyczną istotę siedzącą obok, i o ironio, po raz pierwszy od wielu dni poczuła nadzieję. Wiedziała, że Kiki, na skutek tragicznego splotu okoliczności, straciła kilka bliskich osób, w tym męża, Jerome’a. Dla Cecily była – choć musiała mieć koło czterdziestki – najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziała. Najlepszy dowód na to, że uroda nie zawsze przynosi szczęście.
– Z kim siedzisz przy kolacji? – usłyszała, jak mama pyta przyjaciółkę.
– Nie mam pojęcia. Na pewno z jakimiś nudziarzami, może więc zostanę tu z wami.
– Byłoby nam bardzo miło, kochanie. Zaraz, tylko poproszę o dodatkowe nakrycie.
Kiedy matka poszła szukać kelnera, Kiki popatrzyła na Cecily i wyciągnęła do niej rękę. Dziewczyna ujęła ją i poczuła, że szczupłe, delikatne palce zaciskające się na jej dłoni są lodowate, choć w sali było gorąco.
– Dobrze zrobiłaś, że zdobyłaś się na odwagę, by przyjść tu dziś wieczorem – powiedziała Kiki, gasząc papierosa w popielniczce. – Mnie nie obchodzą ci wszyscy ludzie. Nic nie jest tu prawdziwe, wiesz. – Westchnęła, sięgając po kieliszek szampana zostawiony przez Dorotheę, i wypiła do dna. – Jak mówi moja przyjaciółka Alice, pewnego dnia wszyscy obrócimy się w proch, bez względu na to, ile cholernych brylantów posiadamy.
Kiki zapatrzyła się w przestrzeń, jakby chciała przeniknąć wzrokiem otaczające ich mury.
– Jaka jest Afryka? – spytała wreszcie Cecily, czując się w obowiązku podtrzymać jakoś konwersację, kiedy jej matka chrzestna zdawała się bujać myślami gdzieś daleko.
– Majestatyczna, przerażająca, tajemnicza i… wymykająca się wszelkim opisom. Mam dom na brzegu jeziora Naivasha w Kenii. Kiedy budzę się rano, mogę zobaczyć pływające hipopotamy, żyrafy zanurzające głowy w korony drzew, jakby chciały udawać gałęzie… – Kiki zaśmiała się niskim gardłowym głosem. – Powinnaś przyjechać mnie odwiedzić, wydostać się z tego klaustrofobicznego getta miasta i zobaczyć, jak naprawdę wygląda świat.
– Kiedyś z przyjemnością przyjadę – zapewniła Cecily.
– Kochanie, „kiedyś” nie istnieje. Jedyny czas, jaki mamy, to teraz, w tej minucie, a może ułamku sekundy… – Głos Kiki lekko się załamał. Sięgnęła po wieczorową torebkę z naszywanymi koralikami, które skrzyły się niczym setki malutkich brylancików. – Wybacz, muszę pójść do toalety, ale zaraz wracam.
Skinęła elegancką głową, wstała i ruszyła między stolikami. Przypominała Cecily kobietę, którą tak wielbił powieściowy Jay Gatsby – Daisy Buchanan, uosobienie urody z szalonych lat dwudziestych. Jednak to już były inne czasy, nawet jeśli matka Cecily i jej przyjaciele nadal żyli tak, jakby trwała tamta euforia, która wybuchła po zakończeniu wojny. Na zewnątrz pysznych murów sali balowej Ameryka wciąż borykała się ze skutkami wielkiego kryzysu. Cecily osobiście zetknęła się z nimi tylko raz, kiedy jako trzynastolatka zobaczyła ojca płaczącego w ramionach matki. Opowiadał jej o swoim przyjacielu, który wyskoczył z okna po krachu na giełdzie. Cecily wyrwała potem gazetę ojca z rąk ich gosposi Mary, która chciała ją wyrzucić. Starała się wyczytać z niej, co się dzieje. O dziwo, ten temat nie został nigdy poruszony w Spence – prywatnej szkole dla dziewcząt, do której uczęszczała – choć wiele razy próbowała pytać o to nauczycielki. Po ukończeniu liceum błagała swojego ojca, Waltera, by pozwolił jej studiować ekonomię w Vassar. Argumentowała, że dwie jej przyjaciółki z postępowych domów poszły na Uniwersytet Browna. Ku jej zaskoczeniu ojciec zgodził się na kontynuowanie nauki, ale nie podobał mu się wybrany przez nią kierunek.
– Ekonomia? – Zmarszczył brwi, nim łyknął swojego ulubionego bourbona. – Cecily, kochanie, to droga zawodowa zarezerwowana wyłącznie dla mężczyzn. Czemu nie pójdziesz na historię? Będzie ci łatwiej. Takie studia przygotowałyby cię przynajmniej do prowadzenia ciekawych konwersacji, kiedy będziesz bawić przyjaciół i znajomych przyszłego męża.
Zrobiła, jak kazał, zdając sobie sprawę, że idzie na kompromis. Ekonomię wybrała jako dodatkowy przedmiot. Uwielbiała algebrę, statystykę i osławioną ekonomię panny Newcomer. Siedząc w wyłożonych drewnianymi panelami salach wykładowych w otoczeniu inteligentnych kobiet, czuła się uskrzydlona, szczęśliwa jak nigdy.
Jak to się stało, że znalazła się znów w swoim dziecinnym pokoju w domu przy Piątej Alei bez nadziei na przyszłość? Siedząc samotnie przy stole, rozejrzała się po sali i łyknęła szampana, by odegnać dręczące ją myśli.
W lecie wyjechała z Vassar i dołączyła do reszty rodziny w Hamptons. Musiała się szczypać, że to nie sen, kiedy Jack zaczął się do niej zalecać. Wyróżniał ją podczas spotkań towarzyskich, zapraszał na tenisa, obsypywał komplementami i prezentami, co