Zamek z piasku. Magdalena Witkiewicz
do łazienki się umyć. Gdy wróciłam, już spał. Nawet nie słyszałam, kiedy wyłączył telewizor i przeszedł do sypialni.
– Marek… – Usiadłam przy nim. – A możemy dzisiaj? – Przytuliłam się do niego. – Bo… Dzisiaj może coś wyjść…
Marek był zmęczony. Ale oczywiście, jakby na siłę chcąc potwierdzić swoją męskość, szybko, niemalże bez gry wstępnej, zaczął się ze mną kochać. Nie. „Kochać” to nie jest dobre słowo. Uprawialiśmy seks mający na celu prokreację. A raczej taki, który według wszelkich przesłanek powinien doprowadzić do tego, byśmy zostali rodzicami. Chwilę później leżałam z pośladkami uniesionymi ku górze. Tak jak zalecały dziewczyny na forum. Marek spojrzał na mnie – wydawałoby się z ironią. Poszedł pod prysznic. Zasnęłam. Gdy obudziłam się w środku nocy, z drugiego pokoju dobiegał dźwięk telewizora i ciche chrapanie Marka. Zasnął na kanapie. Smutno i pusto było mi w łóżku bez niego.
– Nie wracasz do łóżka? – Weszłam do pokoju, w którym spał. Wyłączyłam telewizor.
– Wracam, wracam – mruknął. – Zaraz przyjdę.
Nie przyszedł. Przespał tamtą noc na sofie. Jakby sam kontakt ze mną przypominał mu o konieczności stania na baczność, by pokazać sobie i światu, że jest stuprocentowym mężczyzną, zdolnym niemalże w każdej chwili do spłodzenia potomka.
* * *
Potem był długi weekend majowy. Marek zabrał mnie nad morze. Pojechaliśmy do Jastarni. Teraz mam wrażenie, że chciał zagłuszyć w sobie moje prośby związane z badaniami. A może się myliłam?
– Mogłoby tak być zawsze… – westchnęłam, zanurzając stopy w niezbyt ciepłym jeszcze piasku. – Zobacz, jak jest beztrosko. Siedzimy we dwoje na plaży i w tej właśnie chwili niczego nie oczekujemy od życia… – Natychmiast przypomniałam sobie, że ja oczekuję czegoś od życia non stop, w każdej chwili… Nie powiedziałam tego głośno, jedynie westchnęłam.
Marek milczał. Skupiony patrzył w morze, jakby skrupulatnie liczył wszystkie fale rozbijające się na brzegu.
Chyba wtedy pierwszy raz pomyślałam o tym, że fala rozbija się o brzeg i z wielkiej siły pozostają jedynie muszelki, które ta fala niesie. Starałam się nie myśleć, że wszystko ma kiedyś swój koniec. Teraz wiem, że zawsze jest jeszcze szansa. Na coś innego, może nawet lepszego… Wtedy znałam tylko jedną drogę. A jest ich przecież wiele…
W Jastarni czuliśmy się jak w raju. Oboje nie chcieliśmy wracać do rzeczywistości.
– Marku, ucieknijmy…
– Od czego chcesz uciekać? Od życia?
– Nie, kocham życie. Ale chcę uciec od kłopotów, problemów, trosk…
– Je trzeba rozwiązywać.
– Właśnie… – Pokiwałam głową. – Marku… Musimy rozwiązać nasze… Zbadasz się?
Marek się zjeżył. Czar prysł. Wstał z piasku.
– Przed chwilą mówiłaś, że chcesz uciec, a teraz znowu wałkujesz ten sam temat? – Założył maskę niedostępności.
– Powiedziałeś, że nie da się uciec. Że trzeba rozwiązywać problemy.
– Trzeba! Ale daj, do cholery, odpocząć! – krzyknął. Po chwili dodał już nieco spokojniejszym głosem: – Idę na spacer. Muszę chwilę pobyć sam.
Popatrzyłam na niego zdziwiona. Nieczęsto chcieliśmy być sami. Teraz ja również potrzebowałam samotności. Marek poszedł wzdłuż brzegu, a ja wróciłam do hotelu.
Przebrałam się w kostium i zeszłam na basen. Czyż nie powinnam być szczęśliwa? Hotel, basen, sam luksus… Owinęłam się ręcznikiem i weszłam do sauny. Sauna zawsze pomagała mi się odprężyć. Nie wiem, czy sprawiało to gorące powietrze, czy zimny prysznic, którym zawsze spłukiwałam się na koniec. Ale dzięki temu mogłam myśleć.
Krzyknęłam, stojąc pod lodowatym strumieniem. Potem wróciłam do sauny.
Po chwili wszedł Marek.
– Wiedziałem, że cię tu znajdę – powiedział. – Już mi trochę przeszło… Nika, nie burzmy, proszę, tej bajki. Nie rozmawiajmy na trudne tematy aż do powrotu do domu… Wyobraźmy sobie, że to film. Komedia romantyczna, która się kończy happy endem. Dobrze?
Skinęłam głową. Miałam wrażenie, że Marek znowu ucieka. Ale naprawdę starałam się nie myśleć o naszych kłopotach.
Popływaliśmy trochę w basenie, potem wróciliśmy do pokoju. Kochaliśmy się na łóżku, pilnując, by nikt nas nie usłyszał. Trochę jak za czasów studenckich, gdy ktoś wyjeżdżał z akademika do domu i prosił, by mu podlewać kwiatki podczas jego nieobecności. Byliśmy pierwsi do „podlewania kwiatków”. To były nasze dni i nasze noce. Pierwsze wspólne. I jedyne w swoim rodzaju.
* * *
Nie mogło być tak zawsze? Wtedy nie dopuszczałam do siebie myśli, że to ja niszczę ten związek. Bo co ja złego robiłam? Chciałam tylko mieć dziecko i namawiałam męża na badania.
A on po prostu nie chciał tego samego.
Może powinniśmy się rozstać, pójść zupełnie innymi drogami. Marek nie mógł się nagiąć, a ja nie umiałam odpuścić.
Seks, do tej pory tak ważny w naszym związku, przestał sprawiać nam przyjemność. Nie kochaliśmy się, by chłonąć wzajemną bliskość, by wyrazić swoje uczucie. Robiliśmy to tylko po to, by odhaczyć kolejną próbę zostania rodzicami w momencie szczytu owulacyjnego, który mi wyliczył skomplikowany algorytm ze strony o płodności.
ROZDZIAŁ 3
Gama C-dur
Moja kuzynka uczyła się kiedyś grać na pianinie. To ona wprowadziła mnie w świat muzyki nieco bardziej poważnej. Pamiętam, jak zachwycona słuchałam, gdy grała na keyboardzie „Bolero” Ravela i inne utwory klasyków. Potem wielokrotnie słuchałam Ravela. Do dzisiaj ten utwór wywołuje we mnie silne emocje. Na początku nic. Delikatnie, rytmicznie, a potem euforia. Seks? Życie?
Premiera odbyła się w Operze Paryskiej w latach trzydziestych dwudziestego wieku.
Młoda Hiszpanka tańczyła w rytm muzyki na stole w gospodzie. Na początku nikt nie zwracał na nią uwagi, ale w miarę narastania muzyki i coraz to bardziej szaleńczego tańca dziewczyny coraz więcej mężczyzn podchodziło do stołu i z zachwytem wpatrywało się w jej pląsy.
„Bolero” ma w zasadzie prostą konstrukcję.
Jak każde ludzkie istnienie… Jest niczym oddech, jednostajny rytm, ponad dwadzieścia instrumentów, każdy z nich ma swój czas, by potem wszystkie razem idealnie zabrzmiały. Jak w życiu.
W życiu też potrzebujemy do szczęścia kilku idealnie współgrających ze sobą elementów.
Ale wszystko zaczyna się od gamy C-dur. By opanować trudną sztukę gry i przejść przez życie, unikając fałszywych nut, gama C-dur musi być wyćwiczona do perfekcji. Dlatego w życiu ćwiczymy te nasze codzienne dni, by potem jak Ravel w „Bolero” dokładać poszczególne instrumenty, aż wszystko będzie ze sobą doskonale brzmiało. Bez fałszywej nuty. Jeżeli któryś element nie wyjdzie, nie będzie zachwytu na końcu. I nie będzie tak upragnionego happy endu.
Nasze życie po ślubie było najpierw fascynującymi uderzeniami w klawisze. Poznawaniem czegoś zupełnie nowego, innego, niesamowitego… Ale… szybko nam się to znudziło. Byliśmy całkiem dobrze zgrani, ale po tylu latach razem codzienna gama nie fascynowała nas tak jak na samym początku. Dlatego każdy