Marysieńka Sobieska. Tadeusz Boy-Żeleński
była poświęcić swoje stanowisko. Co było i jak było, nie zdradzą nam tego rozumne, poważne oczy Marii, która, na wpół już zrezygnowawszy z życia, trawiła je albo na samotnych dumaniach, na dewocji, albo na inteligentnych rozmowach w salonach, gdzie tworzyła się wówczas literacka kultura Francji. Ponowną możliwość korony polskiej przyjęła niby radosną niespodziankę. Miarę jak niecierpliwie, z jakim napięciem czekała księżniczka wiadomości z Warszawy, daje tryumfalny list ambasadora francuskiego, pana de Brégy:
„Dzięki Najwyższemu!… – pisze dn. 13 lipca 1645 r. – Wasza Książęca Mość jesteś mianowana polską królową!… Jakżem szczęśliwy, że tę pocieszającą nowinę ja pierwszy Najjaśniejszej Pani przynoszę!”…
Tym razem nie było obawy, aby dwór francuski stawiał przeszkody: następca Richelieugo, Mazarin, chętnie pozbywał się z Francji tej „niespokojnej głowy”.
Znane są relacje o przybyciu posłów polskich i o zbytku, jakim olśnili Paryż. Z końcem r. 1645 wyruszyła Maria do Polski z licznym dworem, w orszaku młodych i ładnych panienek. Samo to świadczyłoby o geniuszu politycznym początkującej królowej, bo ten seraj miał być najskuteczniejszym orężem w walce przeciw wpływom austriackim. Młode Francuzki rozkochały w sobie wielu panów polskich, a Jan Sobieski może być przykładem, jak królowa umiała używać tych narzędzi. Te panny, to był najsolidniejszy kapitał sławnej „partii francuskiej”, a zięciowie dworu – z prawej i z lewej ręki – okazali się jedynymi, na których można było budować.
Wśród tego młodego dworu znajdowała się dziewczynka, której osoba była spowita lekkim cieniem tajemnicy. Po co królowa wiozła z sobą to dziecko do Polski, nie było zupełnie zrozumiałe. Była to Maria Kazimiera, córka margrabiego de la Grange d'Arquien i Franciszki de la Châtre. Ojciec był skromnym kapitanem w gwardii Monsieur (brata królewskiego), rodzina była liczna, majątek skąpy. Matka panny d'Arquien była niegdyś guwernantką Marii Ludwiki, która wzięła z sobą dziewczynkę, aby ulżyć rodzicom. Może się dla niej coś znajdzie z czasem w Polsce.
Wszystko w tych początkach Marii Kazimiery jest trochę niejasne, począwszy od wieku. Dawniejsi kronikarze i historycy określali datę jej urodzenia rozmaicie: 1634, albo 1635, albo „około 1635” – inni wreszcie 1638. Aż, znaleziony pod koniec ubiegłego stulecia własnoręczny diariusz królewicza Jakuba Sobieskiego, kreślony już po śmierci matki, niespodzianie odmłodził Marysieńkę43, podając wyraźnie w dwóch miejscach datę jej urodzenia: 28 czerwca 1641 r. Ogłaszając ów zapisek, Mycielski (Cztery portrety królowej Marysieńki) konkluduje: „Kwestia więc jest już nareszcie przecięta: wszystkie możliwe dotychczasowe porównawcze kombinacje i hipotezy upadają przed wiarogodnością tej własnoręcznej syna królowej zapiski”… Jakoż, od tego czasu, przyjęto rok 1641.
Nie mam nic przeciwko temu, aby ładną kobietę odmładzano; mimo to nie wydaje się, aby ten diariusz królewicza rozstrzygał rzecz tak stanowczo. Syn zapisał zapewne tylko to, co mógł wiedzieć od matki; czyli datę, którą raczyła ustalić sama Maria Kazimiera. Ale oto zaraz natykamy się na sprzeczności. Wedle tej daty, miałaby Marysieńka cztery lata w chwili przybycia do Polski; natomiast nadworny lekarz króla Jana, O'Connor, podaje w swoim pamiętniku, że przybywając do Polski, przyszła królowa miała lat „niespełna dwanaście”. Komu wierzyć w epoce, gdy z datami obchodzono się dość swobodnie?
Z punktu widzenia „romansu psychologicznego” który tu na marginesie historii kreślimy, nie jest obojętne, czy, poznając Jana Sobieskiego, Marysieńka miała lat 14, czy 20 lub 21; czy, puszczając się w swoją zuchwałą podróż do Paryża, będzie młodziutką 21-letnią mężatką, czy też 28-letnią kobietą; niestety, wątpliwe jest, aby się kiedy udało rozstrzygnąć te sprzeczności.
Jeżeli co by mogło poprzeć tezę „Marysieńki odmłodzonej”, to – metryki hipotetycznych jej ojców. Bo plotka – może niedorzeczna, ale dość uparta – czyniła ją – córką Marii Ludwiki, jedni szeptali, że to jest owoc miłości z Cinq-Marsem, inni przypisywali ojcostwo Kondeuszowi. Podsycił plotki epizod, który się zdarzył w podróży królowej i który opóźnił o kilkanaście dni przybycie jej do Warszawy. Mianowicie król Władysław, dotąd niecierpliwie oczekujący nowej małżonki, dał jej nagle do poznania, aby się nie śpieszyła do stolicy, ale aby zaczekała w Gdańsku na dalsze zlecenia. Przyczyną miały być rewelacje, jakie ktoś przywiózł królowi co do przeszłości Marii Ludwiki – właśnie w związku z tym dzieckiem.
Nikt z historyków – a zajmowano się tym dość wyczerpująco – nie bierze dziś serio tej wersji. Król Władysław posiadał zbyt dobry wywiad, aby prosząc o rękę Marii Gonzagi nie miał być dobrze poinformowany o jej życiu i charakterze. Zarazem, skoro raz otrzymał ją z rąk królowej Francji, która wydała Marię za mąż „jak własną córkę”, nie do pomyślenia jest, aby mógł wszczynać tak niewczesne kwestie. Zdaje się, że o ile były tarcia (które w istocie opóźniły przyjęcie królowej w Warszawie), były one – jak na królów przystało – wyłącznie natury finansowej. Chodziło o resztę posagu i o jakiś cenny krzyż diamentowy, który w skład tego posagu miał wchodzić. A posag Marii Gonzagi miał doniosłe przeznaczenie militarno-polityczne.
Jeżeli król Władysław, zastarzały kobieciarz, przy boku półoficjalnej kochanki, panny d'Eckenberg, bez zbytniej niecierpliwości oczekiwał jadącej ku niemu żony, to samo można powiedzieć o tej, która z licznym orszakiem zbliża się do Polski. To, co Maria Ludwika słyszała o królu, nie było zbyt pociągające; pięćdziesięcioletni podagryk, wstający z łóżka aż po obiedzie, ociężały, otyły… Ciągnęła ją władza, wielka gra polityczna, do której miała pasję, a której nie mogła się dorwać we Francji. I w istocie Maria Ludwika miała być najczynniejszą z kobiet, jakie kiedykolwiek zasiadały na tronie polskim.
Jechała bez pośpiechu, ale z ochotą i z ufnością w swoją gwiazdę. Jest zima, mróz, droga dobra, królowa dzielnie znosi trudy, nie przerażając się nawet epizodów wojennych, na które natyka się w drodze przez Niemcy. Od granic Polski zaczynają się znowuż nieustające fety, przyjęcia, uczty, kawalkady, łacińskie oracje i repliki. Panowie polscy przesadzają się w zbytku. „Wszystko, co Grecy pisali o bogactwach i zbytku dawnych Persów, nie wyrównywa temu, cośmy widzieli” – notuje towarzyszący królowej Francuz Laboureur. Przy stole uginającym się od potraw Francuzki udają, że jedzą, nieprzywykłe do szafranu i korzeni, stanowiących podstawę polskiej kuchni. Największe fety czekają w bogatym Gdańsku, gdzie dla uczczenia królowej tańczy przed nią pięćdziesięciu Murzynów z bębnami i piszczałkami; słowem – jazz! I o ludzie nie zapomniano: na szczycie namydlonego słupa zawieszono kompletne ubranie – zdobycz dla najzręczniejszego. „Mówiono, że królowa w kieszenie włożyć kazała 100 talarów, lecz to się prawdziwym nie okazało” – notuje współczesny a sumienny świadek.
Po przymusowym postoju w Gdańsku nowa dyplomatyczna kwarantanna w Falentach – wreszcie w marcu r. 1646 przybywa oblubienica do Warszawy. Spotkanie odbyło się w katedrze św. Jana. Król przyjął żonę obojętnie, krytycznie. Wszechwiedząca plotka twierdzi, że był rozczarowany: „Toż to jest owa piękność, którąście mi tak zachwalali?” – miał się – wedle relacji pani de Motteville – odezwać do ambasadora. Zdaje się, że po prostu miał atak podagry.
Przybycie Marii Ludwiki i jej fraucymeru44 jest pierwszą inwazją wpływów francuskich do Polski, trudno bowiem liczyć krótkotrwały pobyt Henryka Walezego i jego minionów45. Ów mógł zostawić jedynie uprzedzenia i niechęci, które nie ułatwiły roli tej pierwszej naszej królowej z ramienia Francji. Obecność jej zaznaczyła się podwójną rewolucją: w dziedzinie finansów i w dziedzinie mody. Przez sporo lat złoto francuskie miało płynąć dość szeroką strugą do Polski; i trzeba przyznać, że, czy to przez brak zręczności dyplomatycznej, czy przez złą koniunkturę, ekspens
43
44
45