Marysieńka Sobieska. Tadeusz Boy-Żeleński
4000 talarów, żeby milczał; lecz wstrzymując się z ofiarowaniem mu stałej pensji, bo wiem, co to za ptaszek!” Nie wiem, czy ptaszek Kazanowski – osobisty przyjaciel króla, jeden z najbogatszych ludzi w kraju – dostał stałą pensję; ale inne ptaszki dostały; najświetniejsze nazwiska rodowe i historyczne znalazłyby się w tej ptaszarni. Ale to dopiero później.
Nie była zresztą Polska w tej mierze wyjątkiem; pół Europy, z koronowanymi głowami na czele, miało być na pensji francuskiej. Część tego złota wracała co prawda do Francji w zamian za przedmioty zbytku i elegancji, w zamian za kiecki i suknie, coraz droższe, mimo że materii wychodziło na nie coraz mniej.
Bo przewrotem w dziedzinie mody było zwłaszcza obnażenie gorsu i szyi u kobiet. Było to nowatorstwo w Polsce niesłychane, które na „modnochodne panie” sprowadziło grad pocisków satyrycznych i moralizatorskich. Nawet mniej surowy skądinąd autor Ogrodu fraszek47 gorszy się
„gdy na ponętę żądzy, wdowy i mężatki
ukazują i piersi i nagie łopatki”…
A inny rymotwórca wzywa gromu niebios na kobiety, które obnażają piersi, woła siarki i smoły na elegantki, co „na wdzięcznej twarzy sprośne muchy lepią”, i widzi w tym palec boży, że w Haczowie pod Krosnem, podczas procesji Bożego Ciała, piorun uderzył w modny kornet48 szlachcianki.
Piorun piorunem, ale to pewna, że uprzedzenia masy szlacheckiej do wszystkiego co francuskie i z Francji odegrały niemałą rolę w późniejszych rozgrywkach politycznych i kto wie, czy owe nagie piersi i plecy nie były tu największym kamieniem obrazy. Bo, o ile wpływy francuskie zwyciężyły w magnaterii, o ile działały na wyobraźnię szlachcianek w ich skromnych dworkach, o tyle nigdy nie zdołały pokonać oporu braci szlachty.
Pożycie Władysława i Marii Ludwiki było chłodne, i fizycznie, i duchowo. Król, postarzały, nawykły do łatwych miłostek, bez entuzjazmu dopełnia małżeńskiej powinności, budząc zgoła przez dłuższy czas poważny niepokój, czy jej dopełnić raczy. Jak żywy udział brał senat Rzeczypospolitej w tych obawach, niech wskaże to pismo wojewody poznańskiego, Krzysztofa Opalińskiego, do ambasadora francuskiego, pana de Brégy:
Wierność, z którą pragnę służyć mojej królowej, zniewala mnie do udzielenia jej podwójnego ostrzeżenia, które zechcesz W. M. Pan jej zakomunikować, nie wyrażając, iż pochodzi ode mnie. A najpierw, żeby nie była tak nieśmiałą względem króla i wchodziła rezolutnie do jego pokoju, jak to królowa nieboszczka zwykła była czynić, bez żadnego natręctwa z jej strony; Król Jegomość bowiem bierze przeciwne zachowanie się za dowód niedostatecznego dlań afektu Jej Kr. Mości. Prócz tego, należy jej być cokolwiek śmiałą w pieszczeniu go i udzielaniu mu miłosnych satysfakcyj, come si dice italiano: gli scherzi amorosi49, ponieważ król nasz miłościwy jest cokolwiek lubieżnym w tej materii miłosnej, co Waszmość Pan zrozumiesz dobrze, aczkolwiek nie umiem użyć należytych do wytłumaczenia się terminów, lepiej się znając na praktyce w tych rzeczach niż na rozprawianiu o nich.
Więcej przedsiębiorczości okazuje król wobec fraucymeru żony. Ale dla sprytnych Francuzeczek zaloty jego nie są groźne; linia ich osobistej polityki wytyczona jest wyraźnie; wszystkie te niebogate przeważnie panny powychodzą w Polsce świetnie za mąż. „Nie rozumiem” – odpowiada stale panna de Mailly na jego umizgi królowi. „Za to dobrze rozumiesz to, co szepce pan Krasiński” – odpowiada król. „Pan Krasiński jest osobą prywatną jak ja; aby rozumieć mowę króla, trzeba być królową. Jeżeli WKMość pozwoli, to zapytam królowej, co znaczy to, co mi WKMość mówi?” „O, hultajko! – mruczy król – widzę, żeś ty szpakami karmiona”… Oto próbka tonu, jaki wnosi na polski dwór ta młoda armia królowej, wierna i karna jak korpus janczarów.
Ale te wszystkie amory królewskie, to tylko od niechcenia, z nałogu; naprawdę król myśli o wojnie; to jedno go zajmuje i podnieca. Naród, senat, nie chcą słyszeć o wojnie z Turkami; ale król bezsilny, gdy chodziło o reformy wewnętrzne, zawsze miał w Polsce sposób, aby wywołać wojnę. Tu Władysław zamierza za pomocą partyzantki Kozaków sprowokować Turka, aby wojnie zaczepnej dać pozór wojny obronnej; ale niebacznie rzucona iskra na prochy kozackie spowoduje straszliwy pożar. Polityką król kieruje sam, żonie nie daje się mieszać do swoich spraw, odsyła ją do garnków. A Maria Ludwika, przewidując rychłe wdowieństwo, myśli o swojej przyszłości, o zabezpieczeniu ogromnego posagu, który zaangażowała w Polsce; nie czuje się jeszcze solidarna z krajem, w który los ją rzucił, a z którego lada przeziębienie króla może ją wypędzić. Żona Władysława IV nie jest jeszcze ową późniejszą towarzyszką doli i niedoli Jana Kazimierza, kobietą niepożytej energii, walczącą, błądzącą nieraz, ale – po królewsku.
Jedyny syn Władysława IV umiera dn. 9 sierpnia 1647 r.; dn. 20 maja 1648 r. – w pełni wojny kozackiej – umiera sam król. Kandydatami do korony – dwaj bracia królewscy; jeden biskup, a drugi kardynał. Królem zostanie ten, który zaślubi wdowę po bracie, na czym Rzeczpospolita zaoszczędzi sobie „odprawę” królowej-wdowy. Daje to zarazem widoki nowej elekcji, bo można przypuszczać, że nowa para będzie bezpotomna. A elekcja była wielkim świętem szlachty, licytacją o jej łaskę i głosy, potwierdzeniem jej potęgi.
Tak więc decyzja o tym, kto zasiądzie na tronie polskim – jest w ręku Marii Ludwiki i w jej już dobrze zasobnej szkatule. Wybierze Jana Kazimierza, którego usposobienie, wedle powszechnej opinii, niestałe, skłonne do rozrywek, niechętne dla poważnych spraw, wróży jej przemożny wpływ na rządy.
Zarazem wychodząc za Jana Kazimierza, Maria Ludwika poddała swoją umowę ślubną zatwierdzeniu króla Francji, wyjednując sobie „zapewnienie wszelkich praw przysługujących Francuzom, prawdziwym krajowcom i poddanym króla arcy-chrześcijańskiego bez żadnej ekscepcji i wyjątku”.
O pierwszych latach młodziutkiej jej dworki, panny d'Arquien, w Polsce nie wiemy nic, chyba to, że gdy w r. 1654 odtańczono na dworze balet królewski, wystąpiła jako żniwiarka. Zapewne nie ten jeden raz. Władysław był wielkim miłośnikiem muzyki i teatru. Opera jego była sławna w Europie. Balety, feerie, machiny do spuszczania i podnoszenia bogów, okręty, wozy, zwierzęta mechanicznie poruszane… Za Jana Kazimierza, budżet teatralny kurczy się nieco; Włosi po trochu wyciekają z Polski, ale świetne tradycje teatru trwają jakiś czas jeszcze – póki nie przepędzą ich Szwedzi…
Bo już niedługa jest chwila, że cały ten młody dwór za przewodem królowej, niby kurczęta za przewodem kokoszy, pierzchnie ze stolicy. Kiedy królowa wróciła ze Śląska w lipcu 1656 r. do odzyskanej na Szwedach Warszawy, miała ze sobą trzy panny: Potocką, Radziwiłłównę i swoją ulubioną Marię Kazimierę. Panna d'Arquien, jeżeli przyjąć chronologię królewicza Jakuba, liczyła wówczas lat ledwo piętnaście: wcześnie rozwinięta, piękna, głośna z urody i bystrego dowcipu. Znamy jej późniejsze portrety: ściągłą twarz o drobnych ustach, śliczne oczy wycięte w migdał, gęste pukle ciemnych włosów, szczupła, ale zręczna figurka, która później nawet w Paryżu miała się wydać pas tant chienne50… – jak sama donosi z tryumfem.
Pierwszy z istniejących portretów ukazuje Marysieńkę jako – świętą Magdalenę: siedzi na leśnej murawie, z główką wspartą na obnażonej ręce, odziana lekką błękitną draperią, a bardziej splotami pysznych, włosów. Owal twarzy niemal dziecinny, oczy ciemnopiwne, które „nie wiedzą, czy śmiać się, czy dąsać mają”. Święta Magdalena! Jak się dziwić Sobieskiemu, że głowę stracił? Na takie diabelskie miszkulancje, na tę chytrość, która zachowuje wszystkie pokusy grzechu, pozwalając równocześnie modlić się do siebie jak do świętej, ani roztropne instrukcje ojcowskie, ani spartańskie przykazania matczyne nie zawierały żadnego sposobu.
A charakter?
Przechował
47
48
49
50