Prawda. Melanie Raabe

Prawda - Melanie  Raabe


Скачать книгу
jest w drodze do ojczyzny. Alzheimer nie alzheimer. Byłoby nie w porządku nie poinformować jej w pierwszej kolejności. Kartkuję więc mały czarny notesik. Mam w nim ważne numery, których regularnie potrzebuję, ale których nie potrafię zapamiętać. Odnajduję numer do domu opieki, gdzie mieszka Constanze, i wstukuję go do telefonu.

      Wybrzmiał zaledwie jeden sygnał, gdy w słuchawce odezwał się rezolutny kobiecy głos.

      – Dzień dobry, nazywam się Sarah Petersen – mówię. – Czy mogłabym rozmawiać z moją teściową?

      – Ach, pani Petersen – odpowiada głos. – Tak mi przykro. Pani teściowa nie czuje się dzisiaj zbyt dobrze i wątpię, czy rozmowa telefoniczna jest możliwa. Ale jeśli pani sobie życzy, może pani nas odwiedzić. Może pani w każdej chwili widzieć się z teściową, nic nie stoi na przeszkodzie.

      Natychmiast potęgują się moje wyrzuty sumienia. Od tak dawna już nie odwiedzałam Constanze. Byłam zbyt zajęta sobą i swoimi problemami.

      – Bardzo dziękuję – odpowiadam. – Przyjadę, gdy tylko będzie to możliwe.

      Odkładam słuchawkę i od razu wybieram numer Johanna. Słychać sygnał, jeden, drugi, czwarty, siódmy, wreszcie daję za wygraną. Wystukuję numer komórkowy, który również znam na pamięć, przestępuję z nogi na nogę, czekając na połączenie, ale Johann ma wyłączoną komórkę. Przeklinam cicho. Biorę znowu do ręki notesik i szukam numeru do biura Johanna, który dał mi na wypadek nagłej potrzeby i którego jeszcze nigdy nie użyłam.

      Uprzejmy i jednocześnie rzeczowy kobiecy głos zgłasza się, ledwie zdążyłam wybrać numer.

      – Dzień dobry, nazywam się Sarah Petersen – mówię. – Czy mogę rozmawiać z panem Kerberem?

      – Pan Kerber jest w służbowej podróży za granicą – odpowiada kobieta po drugiej stronie.

      – Ach tak, naturalnie – wyrywa mi, bo sobie przypomniałam. Miał jechać służbowo na parę dni do Pekinu.

      – A kiedy wróci? – pytam.

      – Pan Kerber będzie za trzy dni z powrotem w kraju. Czy chce pani zostawić wiadomość?

      – Nie, dziękuję – mówię. – Wie pani może, jak można się z nim skontaktować tam, na miejscu?

      – Nie jestem upoważniona do podania numeru telefonu komórkowego. Może proszę ponownie zadzwonić, gdy…

      – Rozumiem – przerywam jej. – Mam jego numer komórkowy. Spróbuję jeszcze raz później. Dziękuję.

      Odkładam słuchawkę, nie czekając na odpowiedź. Od razu wybieram ponownie numer komórki w głupiej nadziei, że w ciągu tych kilku minut, które zajęła mi rozmowa z biurem, Johann włączył nagle telefon.

      – No odbierz, odbierz, odbierz – mruczę pod nosem, czekając na połączenie.

      Jednak po chwili obojętny głos informuje mnie, że abonent jest niedostępny, i przerywam połączenie.

      Trzęsę się już niemal jak w gorączce. Muszę koniecznie porozmawiać z Johannem. Znowu klnę, chwilę się zastanawiam, ale nie przychodzi mi do głowy nikt, do kogo mogłabym zadzwonić. Więc wykręcam numer do Miriam. Znowu czekam niecierpliwie na sygnał, jestem już przygotowana na to, że będzie zajęte albo nikt nie odbierze – jednak w końcu słyszę znajomy głos.

      – Martin Becker.

      – Martin! Cześć! Tu Sarah.

      – Super-Sarah! – wykrzykuje Martin.

      Lubi mnie tak nazywać. Jakbym była jakąś superbohaterką. Dzisiaj wyjątkowo to ignoruję.

      – Mogę rozmawiać z Miriam?

      – Nie wiem, czy możesz – odpowiada Martin i na odległość widzę jego szelmowski uśmieszek.

      Normalnie mam wiele cierpliwości dla jego żarcików, ale nie dziś. Muszę z kimś pogadać, natychmiast.

      – Jest w domu czy jej nie ma? – pytam, starając się panować nad głosem.

      Martin orientuje się, że nie jestem w nastroju do żartów.

      – Nie, poszła na zakupy. Ja tymczasem pilnuję dzieciaków. Wszystko u ciebie okej?

      – Wszystko w najlepszym porządku – mówię. – Chciałam jej coś opowiedzieć, ale to może poczekać.

      – Jak uważasz – odpowiada Martin.

      Żegnam się i odkładam słuchawkę. Z trudem łapię powietrze. Ostatni raz próbuję dodzwonić się na komórkę Johanna, tym razem zajęte. Opuszczam dom, wychodzę znowu na zewnątrz, do ogrodu.

      Dzień zrobił się jeszcze bardziej upalny, kilka chmurek ciągnie leniwie po pogodnym niebie, rozpoznaję w nich pojedyncze zwierzęta, które widziałam dziś w zoo, małego słonika, tygrysa, niedźwiedzia polarnego. Słońce od razu parzy mnie w głowę, ledwie wychyliłam się za próg, u sąsiadów żadnych oznak życia, wszyscy zabarykadowali się w domach, próbują uciec przed upałem. Nie ma wrzeszczących nastolatków w basenie moich sąsiadów, nie słychać terkotu kosiarek do trawy ani okrzyków dzieci na huśtawkach pod drzewami wiśni. Jedyne, co słyszę, to ciche brzęczenie pszczół, które nie przejmują się wakacyjnym upałem i kontynuują swoją codzienną robotę, szybując z kwiatka na kwiatek.

      Znowu mam wrażenie, że zaraz eksploduję, czuję się taka pełna. Mój żołądek się buntuje, jak wcześniej w zoo. Opieram dłonie na biodrach, pochylam się do przodu, zamykam oczy, liczę oddechy, odruch wymiotny zanika, zostaje tylko lekki zawrót głowy. Jakieś dziwne uczucie w okolicach mostka wiruje w mojej piersi, wznosi się, wyżej i wyżej, wreszcie toruje sobie drogę na zewnątrz. Śmieję się. Chichoczę, najpierw cicho, potem zanoszę się śmiechem, kto wie, jak długo to trwa.

      Aż nagle rozlega się głos po mojej prawej stronie, zza płotu oddzielającego naszą działkę od posesji naszej sąsiadki, starszej pani Theis, aż drgnęłam. Pani Theis, już dobrze po osiemdziesiątce, czerstwa, bardzo bezpośrednia i nieprawdopodobnie zdziwaczała.

      Nie lubi dzieci – z wyjątkiem Leo – i mówi, że odkąd jest wdową, jest dużo bardziej szczęśliwa. Nie żeby jej mąż był złym człowiekiem, ale niektórzy są wprost stworzeni do życia w samotności i ona należy do takich osób. Zawsze trzyma w domu karmę dla kotów, chociaż sama kotów nie ma – to na wypadek wizyty jakiegoś zgłodniałego włóczęgi. Regularnie piecze ciasta, chociaż nie przepada za ciastami, lubi po prostu zapach świeżo upieczonego ciasta w kuchni. Ogromnie ją lubię.

      – Pani się śmieje, jak dobrze to słyszeć, wreszcie ktoś przerwał tę nudną ciszę – mówi pani Theis.

      – Dzień dobry, pani Theis! – mówię. – Jak zdrowie?

      – Zdrowie jak zdrowie, powiem ci, kiciu – odpowiada, unosząc koszyczek, w którym znajdują się maliny, najwyraźniej świeżo zerwane. – Praca w ogrodzie trzyma mnie przy życiu!

      Podaje mi przez płot koszyczek, biorę jedną malinę, wkładam ją sobie do ust.

      – Obłęd – mówię. – Już dojrzałe i słodkie jak miód! Dziękuję.

      – Na litość boską, jedna malina? – pyta pani Theis. – Proszę wziąć więcej, dla siebie i syna!

      Urywa, zastanawia się chwilę.

      – Kosz daję cały, dla całej rodziny – mówi w końcu. – Wiem przecież, jak pani lubi maliny.

      – To takie miłe z pani strony – odpowiadam. – Najpiękniej dziękuję. Leo będzie zachwycony.

      Pani Theis macha ręką i wraca do swoich


Скачать книгу