Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki

Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki


Скачать книгу
Tylko tyle?

      – Wszystko mam na miejscu.

      – Jesteś pewien? Bo jeżeli miałoby ci czegoś zabraknąć…

      Uciszył mnie samym spojrzeniem. Był pewien.

      Ceniłem go za szczerość i zdecydowanie, ale najbardziej imponowała mi jego niezawodność. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby odmówił. Żeby marudził. Żeby nie dowiózł obiecanego wyniku. Był wysokiej klasy specjalistą, który kupił moją wizję współpracy wraz ze wszystkimi jej przyległościami.

      Przyniosłem kilka rolek folii i zaczęliśmy owijać zwłoki, żeby nie zostawić śladów w samochodzie.

      – Mogę cię o coś zapytać?

      Popatrzył na mnie wymownie. Nie lubił rozmawiać w trakcie pracy. Nie lubił się rozpraszać. Ale nawet taki odludek jak on musiał czuć pewien dyskomfort po paru minutach foliowania zwłok w absolutnej ciszy. Dlatego po długim namyśle kiwnął głową.

      – Oglądałeś kiedyś Pulp Fiction? – spytałem.

      – Dawno temu.

      – Jest tam bardzo charakterystyczna postać. Pan Wolf. Gra go Harvey Keitel. Kojarzysz?

      – Człowiek, który rozwiązuje problemy.

      – Zgadza się. A pamiętasz, jak się pan Wolf zachowywał? Jaki miał sposób bycia?

      Chemik potrząsnął głową.

      – Był autorytarny i dosadny. Mówił szybko, myślał szybko i działał szybko. Rozstawiał ludzi po kątach. I to nie pierwszych lepszych chłystków, tylko Julesa i Vincenta, dwóch wstrętnych skurwysynów, którzy chwilę wcześniej niechcący rozwalili komuś łeb. W ciągu paru minut pan Wolf dawał uniwersalną lekcję przywództwa i działania w sytuacjach kryzysowych. Często o nim wspominam na swoich szkoleniach.

      – Dlaczego mi o tym mówisz?

      – Trochę go przypominasz. Ty też rozwiązujesz problemy. Jestem ciekaw, czy tak jak pan Wolf masz wyrobioną markę. Czy ludzie z miasta wiedzą, że warto się z tobą skontaktować, kiedy mają tego typu problem. – Wskazałem brodą ciało. – Jestem ciekaw, czy masz wielu klientów takich jak ja. I czy lubisz swoją robotę.

      Chemik na moment przestał owijać zwłoki. Zapatrzył się w podłogę.

      – Lubię – odparł oschle.

      Również przerwałem pracę. Popatrzyłem na niego.

      – Napijesz się czegoś? Może kawy? Pan Wolf pił słodką z dużą ilością śmietanki.

      Chciałem go rozluźnić. Rozbawić. Sprawić, żeby się uśmiechnął, a przynajmniej ściągnął z gęby tę posągową minę. Ale Chemik ani myślał spełnić moich zachcianek.

      – Nie piję kawy – burknął. – I nie jestem jak pan Wolf.

      I tyle. Nic więcej już nie powiedział. Nie mówił, nie wzdychał, nie wydawał żadnych odgłosów. Pracował jak pieprzona maszyna do owijania zwłok.

      Chemik nie miał charyzmy pana Wolfa. Nie działał na masową skalę jak El Pozolero. Ale był dokładnie takim człowiekiem, jakiego w podobnych chwilach potrzebowałem. Był moim Aniołem Stróżem.

      Do tej pory trzykrotnie korzystałem z jego usług. Za pierwszym razem pozwolił mi jedynie przetransportować zwłoki na drugi koniec miasta – ma niewielką działkę w przemysłowej części Włoch, schowaną przed cywilizacją za torami kolejowymi, centrami handlowymi i wielkimi magazynami. Zaparkowałem na tyłach niewielkiego baraku, otworzyłem bagażnik, a on zajął się resztą. Za drugim razem wyglądało to podobnie. Ale przy kolejnej okazji powiedział, abym pomógł mu przenieść ciało do jednego z dwóch budynków. Gdy tylko to zrobiłem, wyprowadził mnie za drzwi i odprawił do domu.

      Przy czwartej okazji sam pozwoliłem sobie na więcej. Czułem, że możemy nieco zacieśnić znajomość, skoro organizujemy akcję za dnia, pozorując wywożenie mebli. Dlatego gdy wnieśliśmy ciało do środka, momentalnie klapnąłem na krześle, udając, że muszę odsapnąć. Chemik zmierzył mnie surowym spojrzeniem, ale nie odezwał się słowem.

      – Nie potrzebujesz pomocy? – zapytałem.

      – Pracuję w pojedynkę.

      – Mam na myśli przygotowanie ciała. Rozpakowanie, ułożenie na stole, takie tam.

      – Pracuję w pojedynkę – powtórzył.

      Słysząc jego podenerwowany ton, na wszelki wypadek uniosłem dłonie w obronnym geście. Cholera wie, jak ktoś taki może zareagować. A nuż jego zwoje splączą się na tyle niefortunnie, że zamiast mi pomóc, obedrze mnie ze skóry i wywiesi przed domem. Albo nafaszeruje mnie jakimś świństwem, aby sprawdzić możliwości ludzkiego organizmu. Albo… zresztą nieważne. Po prostu lepiej go nie wkurwiać.

      Chemik wyszedł na zewnątrz i po chwili zniknął w sąsiednim budynku. Wykorzystałem ten moment, aby rozejrzeć się po izbie. Kwadratowe pomieszczenie, cuchnące jak męska szatnia, miało zakratowane okno. Przy nim stały biurko z laptopem, kosz na śmieci wypełniony opakowaniami po czipsach, batonach i chińskich zupkach, a także krzesło, na którym siedziałem. Do przeciwległej ściany przylegała solidnie zużyta kanapa. Był jeszcze niewielki stolik, na którym zmieściły się mikrofalówka oraz czajnik. I to tyle. Żadnych gadżetów, pamiątek, dupereli. Chemik nie potrzebuje wiele do szczęścia.

      Domyślam się, co robi ze zwłokami. Jestem niemal pewien, że wkłada je do wanny (albo dołu), zalewa jakimś osobliwym roztworem (albo kwasem) i czeka, aż się rozpuszczą. Następnie pozbywa się resztek. Mam nadzieję, że robi tylko tyle. Że w jego wykonaniu pozbywanie się zwłok sprowadza się wyłącznie do usuwania skutków zbrodni. Że wszystko odbywa się zgodnie z instrukcją, którą każdy w wyobraźni przypisuje do tej usługi. Ale mając na uwadze, że Chemik spędza ze zwłokami sporo czasu w samotności, że niechętnie opowiada o swoim fachu, że bierze za to śmiesznie mało kasy, że jest zgniłym trollem, który nie ma i raczej nie poszukuje dziewczyny, obawiam się, że może być inaczej.

      Wiecie, co mam na myśli.

      Po mniej więcej minucie wrócił ze skrzynką na narzędzia. Wyjął kieszonkowy nóż, wysunął ostrze i zaczął rozcinać folię. Kiedy się z nią uporał, rozprostował zwłoki, układając je na podłodze tak, jakby się relaksowały po sesji jogi.

      – Chcesz się pożegnać? – zapytał, a widząc moje zdziwione spojrzenie, dodał: – Niektórzy tak robią.

      Pożegnać? Żegnałem się z nią długo, czule i namiętnie, zanim stała się zimnym workiem kości.

      – Pewnie – odparłem z radością, jakby mnie ktoś częstował żelkami.

      – To zrób to teraz. A potem zostaw pieniądze pod drzwiami i spierdalaj.

      Spojrzałem na Chemika, kiwnąłem głową, a następnie stanąłem nad zwłokami. Patrząc na sine ciało Renaty, z którego niechcący utoczyłem życie, czułem się niezręcznie. Znacie ten rodzaj niezręczności z pogrzebów albo wizyt na cmentarzach. Kiedy stajecie nad czyimś grobem, wiedząc, że powinniście odnotować to zdarzenie w jakiś uduchowiony sposób. Przeprowadzając endogeniczny monolog, mistyczną konwersację ze zmarłym albo chociaż klecąc na szybko jakiś bon mot, który będzie pasował do sytuacji. Ale zamiast tego nie możecie przestać ziewać, zastanawiacie się, co zrobicie na obiad, w co się ubierzecie do roboty albo czy na pewno dobrze podtarliście dupę w cmentarnym toi toiu. Uduchowienie na poziomie ameby.

      Po mniej więcej trzydziestu sekundach przestałem się gapić na trupa i zastosowałem się do polecenia Chemika: wróciłem do samochodu, zostawiłem pod drzwiami worek z pieniędzmi i spierdoliłem z tego zadupia.

      * * *


Скачать книгу