Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki

Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki


Скачать книгу
daję drugiej szansy.

      Jak wygląda gabinet jednego z najbogatszych ludzi w Polsce? Ano z pewnością nie tak, jak to sobie wyobrażacie.

      Owszem, jest mnóstwo bogaczy, którzy trzymają w biurach obrazy Marka Rothko (bo uważają się za mecenasów sztuki), czaszki botswańskich wojowników i starochińskie wazy (bo uważają się za podróżników lub pasjonatów historii) albo złotą porcelanę i marmurowe posągi (bo są reliktami szczęśliwie minionej epoki). To próżni szpanerzy, którzy weszli do biznesu dla pieniędzy, sławy i blichtru.

      Tacy jak Jacek Solski – niemający w gabinetach nic nadzwyczajnego, za to utrzymujący w nich nienaganną czystość – stanowią rzadkość. Oni nie walczą o pieniądze, lecz o coś znacznie istotniejszego. O władzę. O rząd dusz. O to, by znaczyć więcej niż ich koledzy w branży. By znaczyć więcej od polityków. By robić dokładnie to, na co mają ochotę.

      Tacy jak Solski mają w dupie podróże do Dżibuti, drogie alkohole czy starożytne wazy.

      Tacy jak Solski od razu przechodzą do rzeczy.

      – Chcę, żebyś dla mnie pracował.

      Wypowiedział te słowa, zanim zdążyłem się dobrze rozsiąść.

      – Dziękuję. Bardzo mi to schlebia.

      – Jak wygląda twój zakaz konkurencji?

      – Jeżeli nie planujesz budowy informatycznego imperium, możemy zacząć nawet od jutra.

      Solski dłubał w telefonie, odkąd wsiedliśmy do windy. Dopiero teraz odłożył go na biurko i całkowicie skupił się na mnie.

      – Masz dar – oznajmił. – Ludzie wierzą w to, co mówisz. Bez względu na to, czy zachęcasz ich do pójścia na siłownię, kupna oprogramowania czy do skoku z mostu.

      Uśmiechnąłem się.

      – Tego ostatniego jeszcze nie próbowałem.

      – Ale wiesz, czym by się to skończyło?

      – Wiem.

      – To dobrze. Trzeba znać swoją wartość.

      Do gabinetu weszła asystentka, przyniosła tacę z napojami. Postawiła ją na stole, po czym bezdźwięcznie się ulotniła. Solski pociągnął łyk espresso, nie spuszczając ze mnie wzroku. W jego laserowym spojrzeniu ciekawość mieszała się z intensywnością i wnikliwością. I zadziwiająco przypominała nienawiść. Tę, którą przed walką zieją do siebie bokserzy mający przez kolejne pół godziny okładać się po mordach. Byle celniej. Byle mocniej. Byle boleśniej. Byleby wygrać.

      Słyszałem sporo anegdot na temat Solskiego. Najbardziej zapadły mi w pamięć historie opowiadane przez jego pierwszą żonę, byłą modelkę i gwiazdę telewizji (ludzie formatu Solskiego często spotykają się wyłącznie z takimi laskami – jeszcze do tego wrócimy). No więc ta dziunia – przyjmijmy, że ma na imię Kasia – wyznała w jednym z kolorowych pisemek, że Solski sypiał najwyżej trzy godziny dziennie. Kiedy ona wstawała o piątej, aby się przygotować do opowiadania w telewizji śniadaniowej o diecie wegańskiej albo jakimś innym gównie, on już był na nogach. Wystrojony w garnitur, po śniadaniu, naładowany endorfinami po porannej rundzie na bieżni.

      Poza tym Solski nigdy nie rozmawiał z nią o pracy. Wracał do domu i na pytanie: „Jak ci minął dzień?” odpowiadał: „Dzień jak co dzień”. Dopiero z mediów się dowiadywała, że jej mąż właśnie stracił lub zyskał dwieście milionów złotych. Podobno dlatego się rozstali. Kasia nie była w stanie choćby szczątkowo go poznać. Przez kilka lat żyła z facetem, o którym praktycznie nic nie wiedziała.

      – Nie wyjaśniłeś, co miałbym robić – zauważyłem.

      – To dla ciebie takie ważne? Wiedzieć, co przyniesie jutro?

      – Znam strukturę twojego holdingu. Wiem, kim są dyrektorzy sprzedaży w poszczególnych firmach. Nieźle sobie radzą, zważywszy na okoliczności, w jakich przyszło im działać.

      – Tak uważasz?

      – „Nieźle” nie znaczy „świetnie”.

      Kiedy Solski posłał mi kolejny bezkształtny uśmiech, zacząłem odgrzebywać w pamięci wszystkie niesprzyjające okoliczności, jakie uderzyły w jego biznesy: podatek bankowy, zakaz handlu w niedzielę, kłopoty z frankowiczami, aferę GetBacku, awanturę z Komisją Nadzoru Finansowego, słabość GPW. Większość biznesmenów po takiej serii kryzysów już dawno zniknęłaby z rynku. Tymczasem majątek Solskiego skurczył się ledwie o trzydzieści procent.

      – Nie zamierzam wymieniać szefów sprzedaży – powiedział. – Potrzebuję kogoś, kogo do tej pory nie miałem u swojego boku.

      – Czyli?

      – Prawej ręki. Kogoś, kto pomoże mi zarządzać holdingiem, nie piastując w nim oficjalnie żadnej poważnej funkcji. Wszechmocnego ducha, który będzie doglądał moich interesów.

      Nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi. Imperium Solskiego funkcjonowało w bardzo klarowny sposób. To on, jako szef rady nadzorczej Solski Holding, sprawował realną władzę nad spółkami, które zbudował. Pod nim był prezes holdingu, który bardziej pełnił funkcję rzecznika prasowego niż prawdziwego lidera biznesu, oraz szefowie poszczególnych spółek. Solski motywował swoich najważniejszych ludzi siedmiocyfrowymi rocznymi pensjami, w znacznej mierze uzależnionymi od wyników, oraz niewielkimi pakietami udziałów w poszczególnych biznesach, co przy skali jego działalności oznaczało wirtualne miliony. Zbudował armię robotów – wykształconych na najlepszych polskich, brytyjskich i amerykańskich uczelniach, mających doświadczenie z banków inwestycyjnych w londyńskim City, zapierdalających siedem dni w tygodniu po szesnaście godzin na dobę – która sprawnie zarządzała jego imperium. Nawet w czasie plagi kryzysów.

      Dziwne, że zapragnął, aby kontrolę nad tym wszystkim przejął trzydziestosześcioletni sprzedawca. Bardzo dziwne.

      – Dlaczego akurat ja? – zapytałem. – Na rynku jest wielu bardziej doświadczonych menedżerów. Ludzi, którzy prowadzili wielkie rodzinne biznesy, którzy pomagali Kulczykowi czy Solorzowi. Dlaczego chcesz sięgnąć po faceta, który choćby z racji wieku będzie musiał wykonać ogromną pracę, aby zdobyć autorytet wśród twoich ludzi?

      – Uważasz, że nie podołasz wyzwaniu?

      – Tego nie powiedziałem.

      – Wystarczy, że o tym pomyślałeś. Ale to dobrze. Nie szukam oszołoma, który wierzy, że wszystko w życiu przychodzi łatwo. Potrzebuję kogoś podobnego do mnie. Kogoś, kto prowadzi biznes, żeby móc realizować to, na czym najbardziej mu zależy.

      – To znaczy?

      – Domyśl się.

      Znów ten niepokojący uśmiech. Czy on wie coś, o czym nie powinien wiedzieć?

      Nagle poczułem palącą potrzebę, żeby ponownie odezwać się do Chemika. Żeby dokończyć to, co zacząłem. Żeby posprzątać swoją kuwetę.

      – Ze mną będziesz miał nieograniczone możliwości – powiedział Solski. – Zapewnię ci ochronę i praktycznie nieskończenie wysokie środki.

      W tym momencie przestałem być pewny, o czym rozmawiamy. Przełknąłem głośno ślinę i wciągnąłem na twarz głupkowaty uśmiech.

      – Twój szef pewnie już wie o naszej rozmowie. Powiedz mu, że rozważasz moją ofertę. W przeciwnym wypadku ci nie uwierzy. I zapewnij go, że pomożesz mu z tym przejęciem.

      Skąd on to wie?

      – Sam jestem ciekaw, co z tego wyjdzie – kontynuował. – Potraktuj to jako zadanie rekrutacyjne.

      Kiedy wyszedłem z jego biura, kręciło mi się w


Скачать книгу