Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki

Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki


Скачать книгу
i Centrum Nauki Kopernik, żeby wyremontować Port Czerniakowski, żeby wskrzesić plaże, bulwary, barki i kluby. Na szczęście oprócz fanów sportów wodnych nad Wisłę tłumnie wypełzła także najebana młodzież.

      Na szczęście dla mnie. I na nieszczęście dla Marii i Olega.

      – Nie ma szans, żebyśmy tu coś znaleźli – zawyrokował Ukrainiec.

      Policjantka spojrzała na niego, jakby chciała go za coś opieprzyć. Choćby za brak wiary. Ale zamiast tego smętnie pokiwała głową.

      – Co proponujesz? – zapytała.

      Oleg wzruszył ramionami. Przeszli ponadtrzykilometrowy odcinek dzielący Centrum Nauki Kopernik i Port Czerniakowski, zahaczając po drodze o wszystkie napotkane lokale. Wypytywali o Renatę właścicieli nadwiślańskich przybytków, barmanów i ludzi z obsługi. Nie dowiedzieli się niczego. Absolutnie niczego. Jedynie potwierdzili to, czego byli pewni. Że każdego tygodnia przewijają się tam dziesiątki blondwłosych dwudziestoparolatek. Z reguły atrakcyjnych. Z reguły solidnie nawalonych. Z reguły w towarzystwie facetów.

      – Możemy przejść na drugą stronę rzeki i pokonać podobną trasę, wypytując wszystkich napotkanych po drodze ludzi o Renatę – powiedział Oleg.

      – Albo?

      – Albo możemy uznać, że to szukanie igły w stogu siana, i dać sobie spokój. – Podniósł się z betonowych schodów i odkleił mokrą koszulę od ciała. – Nawet jeśli tu była, to się tego nie dowiemy. A przynajmniej nie w ten sposób.

      Maria pokręciła głową.

      – Cały dzień psu w dupę.

      Oleg zerknął na zegarek, a potem na sznur samochodów sunących w górze mostem Łazienkowskim.

      – Jest siedemnasta. Ludzie wychodzą z roboty. Proponuję wziąć z nich przykład. Jeśli chcesz, możemy jeszcze coś przekąsić. Znam fajny lokal w Porcie Czerniakowskim. Podają tam niezłe burgery. Moglibyśmy się rozłożyć na leżakach i popatrzeć, jak ludzie śmigają na wake’u. Dobrze nam to zrobi.

      Maria spojrzała na Olega. Nie była pewna, czy wie, czym jest wake. Ani czy w ogóle ma ochotę cokolwiek jeść. Nienawidziła lata. Upał odbierał jej apetyt, energię i chęć do życia. Przepalał jej system. A przez ostatnie trzy godziny łazili po nagrzanych betonowych schodach, rampach i formacjach.

      – Chodźmy po samochód – powiedziała. – Przeniesiemy się na drugą stronę Wisły i pogadamy ze wszystkimi napotkanymi tam ludźmi. – Spojrzała na Olega, który przez chwilę wyglądał tak, jakby się wahał, kogo powinien zamordować: siebie czy ją. – Masz coś lepszego do roboty?

      Miał. Zjeść burgera. Poleżeć na kanapie. Pobawić się z dziećmi. Pokodować. Zwalić konia. Wszystko było lepsze od tego, co zaproponowała.

      – To nie jest robota dla dwojga – stwierdził, kręcąc głową.

      – Na tym etapie nawet nie wiemy, czy w ogóle jest sens w tym grzebać. Byłoby miło, gdyby się okazało, że Renata przeszła załamanie po rozstaniu i na parę dni odcięła się od świata. Ale brzmi to mało prawdopodobnie. Dlatego musimy się sprężyć i jak najszybciej znaleźć dowód na to, że została uprowadzona. Wtedy Papszon przydzieli do tej sprawy całą armię.

      – I raczej nikt z nas nie stanie na jej czele.

      – Raczej nie. Ale o tym musiałeś wiedzieć, zanim wyskoczyłeś ze swoimi wynurzeniami. – Spiorunowała Olega wzrokiem. – Chodźmy po samochód. Nie chcę łazić wzdłuż tej jebanej rzeki do wieczora.

      To był pierwszy z wielu zgrzytów w ich krótkiej zawodowej relacji.

      * * *

      – Co tak śmierdzi?

      Karolina poruszyła nozdrzami niczym pies myśliwski. Rozejrzała się na boki. Podeszła nawet do okna, podejrzewając, że smród może pochodzić z zewnątrz, rozpylany z kamienic na Mokotowskiej albo ogródków i arkad na placu Zbawiciela.

      – Nie przeszkadza ci to? – spytała.

      – Nic nie czuję – stwierdziłem.

      – Taki chemiczny zapach. Jak w szpitalu.

      – Mam katar. Naprawdę nic nie czuję.

      Karolina w końcu machnęła ręką. Uniosła kieliszek białego wina.

      – Nieważne. Gratuluję oferty. Twoje zdrowie.

      – Nasze – odparłem z uśmiechem i delikatnie stuknęliśmy się kieliszkami.

      Karolina była moją dziewczyną. Tak, dziewczyną. Prawdziwą, nie żadnym wytworem wyobraźni. Ciemnowłosą pięknością o dużych piwnych oczach i świdrującym spojrzeniu. Efektowną, godną i bardzo reprezentacyjną. Czyli zupełnie nie w moim typie.

      Choć może to i lepiej.

      Poznaliśmy się mniej więcej dwa lata temu. Sądziłem, że chce wydębić ode mnie kasę. Rozkręcała start-up kosmetyczny i wiedziała, że od czasu do czasu inwestuję w raczkujące firmy. Przypuszczałem, że przez półtorej godziny będzie mi nawijać makaron na uszy, uśmiechać się zalotnie i rzucać powłóczyste spojrzenia. Że poszczuje trochę cycem i wyciągnie ode mnie sto tysięcy złotych. Ale Karolina nie chciała moich pieniędzy. Chciała mnie.

      Do dziś nie wiem, czy powinienem się z tego cieszyć, ponieważ jej start-up okazał się hitem. Karolina pozyskała na jego rozwój około dziesięciu milionów złotych. W ciągu paru miesięcy pojawiła się we wszystkich gazetach i serwisach biznesowych. Wystąpiła na większości liczących się konferencji technologicznych w Europie Środkowo-Wschodniej. Zdobyła kilka branżowych nagród. A przede wszystkim jej firma zaczęła osiągać sensowne przychody i zbliżać się do progu rentowności. Gdybym wtedy dał Karolinie te sto tysięcy – choć nawet o to nie poprosiła – moje udziały byłyby już warte około miliona złotych.

      – Przyjmiesz ją? – zapytała, bawiąc się kieliszkiem.

      – Nie mam pojęcia. Nawet nie wiem, czy mogę ją traktować poważnie. Poza tym żeby w ogóle być w grze, muszę załatwić przejęcie dla Clouda. Solski powiedział, że to moje zadanie rekrutacyjne.

      – To akurat nie powinno być trudne.

      – Różnie z tym może być.

      – Firmy chmurowe zakładają mózgowcy z polibudy, a nie uparci Janusze Biznesu. Jakoś się dogadacie.

      Potrząsnąłem głową.

      – Bez względu na to, po którą spółkę sięgniemy, będzie to firma rodzinna. A z nimi zawsze są problemy. Takie deale często generują bardzo niezdrowe emocje.

      Karolina kwaśno się uśmiechnęła. Pewnie przypomniała sobie, jak jej ojciec musiał sprzedać wielohektarowe gospodarstwo, ponieważ żadne z jego czworga dzieci nie miało ochoty go prowadzić. Najbardziej liczył na Karolinę, która od dziecka była przedsiębiorcza. I chyba jako jedyna z rodzeństwa nie nienawidziła starego. Ale ona zakochała się w nowych technologiach i kosmetykach. Nie zamierzała babrać się w gnoju. Nie zamierzała wracać na kujawską wieś. Nie zamierzała wieść życia, które ktoś dla niej zaprojektował.

      Zuch dziewczyna.

      – Jaki on jest? – zapytała.

      – Solski? – Zastanowiłem się przez chwilę. – Zasadniczy. Konkretny. Bystry. Wzbudza respekt.

      – Mógłbyś pracować pod kimś takim?

      – Nie wiem. Do tej pory pracowałem wyłącznie pod idiotami. To oczywiście ma pewne minusy, ale jest stosunkowo proste.

      – Powiedział, co konkretnie miałbyś robić?

      –


Скачать книгу