Sekret wyspy. Dorota Milli
może być coś więcej, powinnyśmy iść tym tropem – upewniała się Lili.
– Poczułam przyjemny dreszcz, gdy o tym wspomniał. To dobry kierunek – przyznała ochoczo Alwina.
– Halo! Nie wiem, o czym mówicie.
– Doktor Tabacki powiedział o ośrodku sanatoryjnym, który został zniszczony przez huragan. Wspomniał też o opuszczonym hotelu. Działkę wykupił deweloper, zburzył mury tego hotelu, więc nie ma po nim śladu. Najważniejsze jest to, że stał na wydmie blisko naszej wyspy – wyznała z ekscytacją. – Musimy dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
– Czyli nie macie nic – podsumowała Wiki.
– Dlatego nam pomożesz, żebyśmy mogły odkryć i tę tajemnicę.
***
Hotel mógłby być dobrą wskazówką, ale czy faktycznie wszystko inne zostało sprawdzone? – Wiktoria rozmyślała o tym, co mówiły przyjaciółki, a także o tym, co sama wiedziała, a one na spotkaniu przemilczały. Pożegnała się z siostrami, wymawiając się pracą, w końcu nie mogła wszystkiego zostawiać na głowie Marcina. Nie poszła jednak do restauracji, lecz w przeciwnym kierunku.
Lilianna i Alwina zmieniły się, widziała to w ich radosnych oczach, w częstych uśmiechach. Nawet ich sposób bycia uległ zmianie. Lili stała się otwarta na ludzi, witała z nimi, wymieniała przyjazne słowa, a Alwina już nie mówiła o wyjeździe, tylko wtapiała się w miasto, zaprzyjaźniała z mieszkańcami. Nawet Tabaccy traktowali ją jak kogoś bliskiego, jak córkę. Wiki nie była o to zazdrosna, ale poczuła żal. Mieszkała w Dziwnowie od pięciu lat, mimo to czuła się obco. Wiedziała, że problem leżał w niej. Zawsze miała trudności, by się przystosować, nawet w rodzinnym domu odstawała, aż w końcu się jej pozbyli.
Weszła w Wybrzeże Kościuszkowskie, czując, jakby cofała się w czasie. Trzynaście lat temu trafiła do Dziwnowa, do domu dziecka. I tak samo jak wtedy, teraz zatrzymała się przed bramą. Nie podeszła bliżej, tylko stała i patrzyła na to, co po nim zostało. Opuszczony budynek był zaniedbany, cichy, ukazywał zgliszcza dawnej świetności. Wtedy wyglądał inaczej, a ona w jego ścianach szukała bezpieczeństwa i schronienia.
Pamiętała, jak minęła bramę, strach, który paraliżował. Obiecywała sobie, że się zmieni. Przystosuje się, nie będzie się wychylać, że przynajmniej stąd jej nie wyrzucą.
Złożona sobie obietnica, by wtopić się w tło i zrównać z innymi, rozsypała się w proch, gdy konserwator Chojek, chudy, wysoki, mężczyzna z żółtymi zębami, odezwał się do niej:
– Kolejna znajda. Czy was po prostu nie można topić? – warknął.
– Zaczęłabym od ciebie, cieciu.
– Ty gówniaro! – Mężczyzna z niewiarygodną w porównaniu do jego wychudzonej postury siłą chwycił dziewczynę za kark i mocno ścisnął. Nowa podopieczna nie została mu dłużna i wymierzyła kilka kopniaków.
– Co tu się dzieje, na miłość Boską?! Panie Chojek, co pan najlepszego wyrabia?! – lamentowała siostra Stefcia, zbiegając po schodach. – Proszę natychmiast puścić to dziecko!
– Zaatakowała mnie.
– Panie Chojek, proszę przestać, bo inaczej porozmawiamy. – Niewysoka siostra zakonna o mocno zaokrąglonych kształtach popatrzyła na pracownika z groźną miną.
– Niech będzie! Ale już widzę, że dziewucha będzie sprawiać problemy. To szatan, jeszcze siostra wspomni moje słowa – warczał, odchodząc i zapalając papierosa.
Wiki, zgrzana i zdenerwowana po całym zajściu, popatrzyła na zakonnicę, nie wiedząc, czego się spodziewać, jednak jej ciepły wzrok ją uspokoił. Kobieta bez słowa wzięła ją w ramiona i przytuliła, Wiki nie oddała uścisku, tylko stała sztywno, przerażona, bała się nawet odetchnąć. Spracowana dłoń siostry pogłaskała ją po krótkich włosach. Słowa, które wypowiedziała, trafiły do jej serca, spragnionego miłości.
– Tu będziesz bezpieczna, dziecko. Tu nic ci nie grozi.
Wiki przetarła łzę, która spłynęła jej po policzku. Siostra Stefcia nie kłamała, była bezpieczna i radosna, pierwszy raz naprawdę poczuła, że nic jej nie grozi.
Ruszyła przed siebie, odwracając wzrok od zniszczonego czasem budynku. Znała każdy jego kąt, każdy mroczny zakamarek i tajemnicę.
Dostała pokój na parterze. Z poszarzałymi ścianami i trzema rozstawionymi łóżkami, wybrała ustawione bliżej okna. Jedno było puste, drugie zajmowała młodsza od niej dziewczynka. Wiki nie zależało na przyjaźniach, miała swój plan. Przeczekać do osiemnastych urodzin, odzyskać swobodę. Wszystko się jednak zmieniło, gdy do nory przyjechała Lilianna Markiewicz, wyciszona dziewczyna o mądrych oczach. Wiktorię zaskoczyły jej dobre maniery i spokój w głosie. Takie grzeczne dziewczyny nie trafiały do domu dziecka.
Młodsza dziewczynka została przeniesiona do swoich rówieśniczek, wtedy Wiktoria z Lili zaczęły odważniej się sobie przypatrywać. Czasem rozmawiały, zazwyczaj o zwykłych drobiazgach, żadna jednak nie zdradzała swoich tajemnic ani powodu trafienia do sierocińca.
Pewnie dalej chodziłyby wokoło siebie na palcach, gdyby nie trzecia współlokatorka, zamknięta w sobie i w ciszy Alwina Konarska. Obie próbowały dotrzeć do tej wystraszonej i zaniedbanej dziewczynki o dużych niebieskich oczach i małej twarzy. Wkrótce to się udało i stały się sobie bliskie.
Dawna więź nadal była mocna, silniejsza niż przed laty. Były jej siostrami, rodziną, wszystkim najważniejszym, co ją w życiu spotkało.
Dlatego wróciła. Tęsknota do radosnych chwil była zbyt silna. Brakowało jej tamtej beztroski, emocji, smaku morskiego powietrza i wolności na ich wyspie, na której powierzyły sobie niejeden sekret. To właśnie ten niezamieszkały, dziki odcinek nadmorskiego lasu był ich krainą czarów, sekretną wyspą szczęścia.
***
Rozpuściła włosy, by wiatr muskał je swoimi podmuchami. Delektowała się muzyką drobnych fal kłębiących się w cieśninie Dziwna. Podziwiała jachty i żaglówki dokowane przy sezonowej przystani. Z uśmiechem popatrzyła na łódź Natana „Liliannę”. Rejs w morze z Edwinem przyniósł jej niespodziewane emocje. Nadmiar wrażeń, z którymi do dziś nie odważyła się zmierzyć. Strach przed wodą, poddanie się jej uściskowi i pocałunek. Mieszkanka wybuchowa.
Popatrzyła na drugi brzeg cieśniny porośnięty drzewami. Malownicze kadry zieleni i wody kojarzyły się jej z domem i wywoływały ciepło w sercu. Minęła figurę świetlną statku i zatrzymała się przy kotwicy, pomniku poświęconym rybakom, którzy oddali życie morzu. Solidna, z łańcuchami, sprawiała wrażenie nie do ruszenia. Zawsze gdy szły do szkoły, zatrzymywała się przy niej. Tylko jej siła zatrzymałaby ją w miejscu. Myślała o tym, że każda z nich, dziewcząt wypływających na nieznane wody, szuka swojego portu, który nazwą domem. Stały się kapitanami własnych statków i choć były to tylko małe łódeczki wypełnione po brzegi niepewnością i wątpliwościami, kierowały się na otwarte morze, za horyzont, który obiecywał spełnienie marzeń.
Wiki nie należała do optymistów, ale nawet ona wtedy myślała o pięknej pogodzie – słońcu i jego cieple, które nigdy jej nie opuszczą. Przekonała się, że to nie pogoda decyduje, tylko ona, wszystko było w jej rękach.
Podejmowała trudne wyzwania, lecz największy sztorm toczył się w niej. Kim być, kim zostać, kim się stać? Co robić, gdzie i z kim?
Dryfowała przez pięć lat, przyszedł jednak moment, że wsłuchała się w swój wewnętrzny głos, poddała bez protestu i wróciła. Wprowadziła swój statek do słonecznej zatoki zwanej Dziwnowem i wyrzuciła kotwicę.
Przyśpieszyła, oglądając miasto tętniące gwarem, pędzące życiem. Ostatnie dni sezonu letniego