Przedwiośnie. Stefan Żeromski
się to pod łopaty, przysiadało jak najbliżej, czaiło się i plątało wszędzie, gdzie go nie posiano. Nie brakowało wśród tej zbieraniny notorycznych wariatów, półwariatów, jurodiwych[108], histeryków i pomylonych dopiero co, którzy jeszcze nie otrzeźwieli ze strasznych mąk ciała i ducha podczas oblężenia, bombardowania i rzezi. Któż by zaś wyśledzić zdołał łotrów, hapencucyków[109] i hyclów, którzy i tu myszkowali, żeby coś zwędzić, pomimo niewątpliwej kuli w łeb, karcącej chętki złodziejskie.
Cezary Baryka w ciągu szeregu dni dostrzegał w tłumie nędzarzy i nędzników pewnego człeczynę, który stale trzymał się w jego pobliżu. Był to chłop rosyjski, brodaty i kudłaty, w nieopisanie brudnej rubasze, w armiaku podartym do ostatniej nitki, czapie z daszkiem, z łapciami na nogach u kończyn zgrzebnych portasów. Człowiek ten zjawiał się od najwcześniejszego poranku i drzemał na kupie kamieni wyrzuconych przy kopaniu wielkiej mogiły. Zawsze miał głowę opuszczoną, ukrytą w dłoniach, oczy przymknięte i schowane w cieniu daszka czapy nasuniętej nisko na czoło, plecy zgarbione. Nikt z ruchliwej i krzątającej się ciżby głodomorów nie zwracał na niego uwagi. Sam tylko Cezary miał się w stosunku do tej figury na baczności. Zrazu myślał o jakimś prawdopodobnym zamachu czy podstępie. Później zmienił zdanie, gdy obserwacja wykazała, że tajemniczy sąsiad należy do gatunku jurodiwych, lekkich wariatów. Fiksat ten nie zabiegał, jak wszyscy inni, o jadło i napitek, a siedząc na swych kamieniach wciąż coś pośpiewywał samemu sobie. Jak wszyscy ludzie nienormalni budzą ciekawość w ludziach zdrowych na umyśle, tak samo ten zaciekawił Cezarego.
Cóż to za jeden? Czemu sterczy właśnie tutaj, a nie gdzie indziej? Cóż to tam śpiewa pod nosem sobie – nie komu? Młody kopacz ziemi w chwilach wytchnienia począł nadsłuchiwać. Wyłowił uchem jakiś dźwięk monotonny, jednostajny, wciąż ten sam, drżący, rzewny, ekstatyczny. Wsłuchał się w ten dźwięk o jednej porze dnia, o drugiej i o trzeciej. Śpiew zawsze był ten sam. Składał się właściwie z jednego dźwięku, a z dwu sylab, rozciągniętych i powtarzających się niezmiennie. Było w tym coś dziwnego, nienaturalnego, drażniącego. Gdy gwar kopaczów i dźwięk ich pracy zbiorowej nacichał, Cezary słyszał ów śpiew obłąkanego, w którym dźwięczało coś jakby imię jego własne spieszczone:
– Czaruś – Czaruś – Czaruś…
Nie mogąc zdać sobie sprawy z tak dziwacznego podobieństwa śpiewu nieznajomej osoby do brzmienia swego niegdyś zawołania, Cezary zbliżył się wreszcie do palisady, której słupy powywracane przez pociski tureckie jeszcze się tu i ówdzie chyliły ku ziemi. Oparł się piersiami o jeden z tych kołów i patrzał uważnie na dziada. Tamten przestał śpiewać i podniósł zwieszoną głowę. Wtedy, jak to mówią, wszystka krew zbiegła do serca Cezarego. Zobaczył wyblakłe, niebieskie oczy wpatrzone w swe oczy, oczy – radosne niebiosa. Zdumienie, wątpliwość, niepewność, trwoga, radość, szczęście, obłęd z rozkoszy – wszystko zamknęło się w jednym szepcie:
– Ojciec.
Biedak siedzący na kupie kamieni zaprzeczył ruchem głowy, jakby się nie zgadzał na sformułowanie i stwierdzenie szczęścia tej prawdy. Znowu opuścił głowę na piersi i ukrył w cieniu daszka swe niebieskie oczy. Cezary stał na miejscu, kurczowo trzymając się słupa. Ściskał to drzewo, ażeby się umocnić w przeświadczeniu, że nie śpi, że na jawie widzi tamtego człowieka. Nogi mu drżały. Chciał skoczyć. Zdusił krzyk w piersiach. Zawahał się. Przeląkł. Czyż to tylko podobieństwo oczu? Lecz nie! Nie! Skądże by ten człowiek mógł śpiewać od tak dawna jego imię? Śpiewał je przecie znowu:
– Czaruś – Czaruś – Czaruś…
Uśmiech niebiański, uśmiech, zaprawdę, wniebowzięcia leżał na jego ustach, nie okrytych cieniem i oświetlonych przez słońce. Były to usta ojca. Była to postać ojca w łachmanach tego przybłędy. Jeszcze Cezary stał na swym miejscu jak wkopany w ziemię, gdy tamten podźwignął się ze swych kamieni i ociężale, nucąc swoje, powlókł w kierunku miejsca najmniej efektownego, do kloaki z tarcic stojącej między rowem umarłych i koszarami żołnierzy.
Było to wspólne miejsce ustępowe, zarówno dla żołnierzy, jak dla pracowników zasypujących trupy. Kloaka owa przed dołami pełnymi niezasypanego kału miała parkan, który nieciekawe sprawy oddzielał od oczu ludzkich. Brodiaga[110], w którym Cezary rozpoznał ojca, znikł za owym parkanem. Nim jednak znikł, obejrzał się na Cezarego i niepostrzeżonym ruchem głowy przywołał go w to właśnie miejsce. Cezary wrócił na swe stanowisko robocze, przez chwilę jeszcze zawzięcie pracował, a potem rzucił łopatę i szybko ruszył w kierunku kloaki. Gdy tylko skręcił za parkan, chwyciły go ręce ojcowskie.
Teraz już nie było wątpliwości! To były ręce, oczy, usta, piersi ojcowskie! Głowa młodzieńca z westchnieniem niewysłowionego szczęścia, z jękiem upojenia spoczęła na piersiach ojca. Ręce tamtego objęły chłopca w ramiona. W cuchnącej woni kloacznej, która dech zapierała – wśród innej woni – fetoru zgniłych trupów, którą tu wiatr wirujący przynosił – przeżyli świętą chwilę znalezienia się, przytulenia, pierwszy moment spotkania obudwu[111] na tej ziemi. Bezsłowny głos szczęścia wydzierał się z ich piersi. Drżało w nich jedno jedyne serce i jedna krew płynęła w ich żyłach. Kiedy dały się słyszeć kroki nadchodzącego człowieka, ojciec i syn odskoczyli w przeciwległe końce ustępu i pod pozorem korzystania z odległych od siebie dołów czynili na przechodniu wrażenie ludzi, którzy o sobie nic zgoła nie wiedzą. Skoro zaś ów trzeci odszedł do roboty, wrócili na swe miejsce.
– Dlaczego nie możemy być razem jawnie? – spytał Cezary.
– Boję się! Tatarzy znali mię tutaj. Wszyscy mię znali. Mógłby mię który przez jaką zemstę wydać. Zabiliby mię. A teraz nie chcę umierać!
– Za co by cię mieli zabijać?
– Czy to wiadomo, za co teraz ludzie ludzi zabijają!
– Mama nie żyje! – wyznał Cezary.
– Wiem.
– Byłeś na jej grobie?
– Byłem.
– Skąd wiesz, gdzie leży?
– Od Gruzina, od księdza.
– Jakżeś trafił do mnie?
– Trafiłem… – rzekł z cichym uśmiechem Seweryn Baryka.
Oczy jego zaszły ciężkimi łzami, które pewnie w tej chwili od szeregu lat po raz pierwszy przerwały tamy męczarni jego duszy. Zaszlochał, głucho załkał na piersiach syna. Młody utulił go w ramionach. Podparł go i ugłaskał drżącymi rękoma.
– Gdzie się spotkamy? – spytał szybko Cezary.
– W nocy tu przyjdę. Będę czekał na tej pryzmie kamieni, gdzie zawsze.
– Warty w nocy chodzą dookoła koszar.
– Znam ja miejsce, gdzie warty chodzą. Nie jednę[112] tu już noc przeczekałem myśląc, że przypadkiem wyjdziesz.
– Po północy wyjdę.
– Pójdziemy do mamy. Tędy polem pójdziemy.
– A skąd ty przychodzisz?
Seweryn Baryka zakreślił ręką półkole ogarniające północny horyzont.
– Ale skąd? – pytał syn.
– Ze świata.
– Ale skąd?
– Z Rosji.
– Powiedzieli
108
109
110
111
112