Przedwiośnie. Stefan Żeromski
w ciągu długich rozmów Cezary zapytywał ojca, co z nimi będzie potem.
Rozumiał, że jadą teraz do walizki, ale potem? Rozumiał, że zobaczą rewolucję w jej samym sednie, u źródła, w gnieździe władzy – ale co potem? – Co będzie z nami? Dokąd się udamy?
– Do Polski – odpowiadał Seweryn.
– Po co?
Stary długo odkładał odpowiedź, obiecując dać ją później.
Wreszcie na jednym z postojów, ciągnących się tak długo, iż tracili nadzieję, czy kiedy odjazd nastąpi, leżąc przytuleni do siebie dla ciepła, jakby byli jednym ciałem, ojciec Baryka zaczął dawać odpowiedź, dlaczego mają do Polski podążać. W wagonie było powietrze tak zepsute i ciężkie, iż Seweryn był niby owa wieszczka grecka[120], której trójnóg znajdował się nad szczeliną wydzielającą gazy odurzające. Mówił z przymkniętymi oczyma w odurzeniu od trującego zaduchu wędrowców przemierzających równiny Rosji niezmierzonej.
– Dlatego do Polski – mówił – że tam się zaczęła nowa cywilizacja.
– Jakaż to?
– A no posłuchaj, jaka…
– Słucham.
– Narodził się był w Polsce człowiek jeden, a nazywa się tak samo jak my obaj – Baryka – człowiek genialny.
– Co znowu! nic mi nigdy o tym nie mówiłeś. Cóż to za jeden? Krewny?
– A właśnie że tak. Tak się nazywa – Baryka. Ja ci wielu rzeczy o sobie nie mówiłem, bom ja się teraz bardzo zmienił i nie chciałbym cię sobą drażnić. Dawniej byłem zupełnie inny, a teraz jestem zupełnie inny. Innego znałeś ojca w dzieciństwie, a innego widzisz teraz. Taki to los. Za pobytu w kraju, na wojnie i w legionach do gruntu się zmieniłem. Jakby kto moją duszę na nice wywrócił. Ale nie o tym teraz mowa.
– Cóż ten Baryka?
– Człowiek ten już za pobytu w szkołach zdradzał zdolności niesłychane. Zwłaszcza w dziedzinie matematyki. Ale gdy skończył szkołę średnią, gimnazjum, poszedł na medycynę.
– To i mnie tatko zawsze podsuwał medycynę, gdym jeszcze był sztubakiem w trzeciej klasie…
– Tak. Pragnąłem, żebyś został lekarzem. Ale nie udało się. Wojna, rozruch rewolucyjny…
– „Rozruch rewolucyjny”… – rozjątrzył się Cezary.
– No, niech tam będzie, jak chcesz. Nazywajmy to najbardziej głośnymi tytułami. Tamten człowiek ukończył medycynę i zaczął nawet praktykę. A miał ci jakieś niesłychane własne środki lecznicze… Ale o tym potem…
– Wszystko trzeba po kolei powiedzieć…
– Najprzód, co najważniejsze. Otóż ten Baryka rzucił, wyobraź sobie, medycynę i wszelkie wynalazki swoje w tej dziedzinie. Wyjechał z Warszawy…
– A to w tej jakiejś Warszawie… – z rozczarowaniem szepnął młokos.
– W Warszawie. Ów Baryka udał się nad Morze Bałtyckie i tam długo chodził po wybrzeżach oglądając piaszczyste góry nadmorskie, diuny[121], zaspy lotne, co najbardziej sypkie i zwiewne.
– Po cóż mu to było potrzebne?
– Zaraz! Począł skupować od właścicieli prywatnych takie diuny, najbardziej nieużyteczne, nie porośnięte nawet trawą nadmorską, gdzie nawet wrona nie przysiądzie i mewa nie ma z czego gniazda ukręcić. Ludzie pozbywali się tych nieużytków i pustek, uszczęśliwieni, że znalazł się głuptasek, który za nie płaci gotowym pieniądzem – zwłaszcza że to było w czasie, kiedy Niemcy, na skutek pogłosek o przyłączeniu części wybrzeża do Polski, na gwałt wyzbywali się wszelkiej własności w tamtych okolicach. Naszemu doktorowi udało się skupić w jednym miejscu wielki kawał wybrzeża, zasypanego piaskiem litym na kilometry w głąb kraju i na ogromnej przestrzeni. Zapomniałem tylko, jak się to miejsce u licha nazywa…
– I cóż dalej?
– Miał tam istne łańcuchy tych diun, idące jedne za drugimi, wzdłuż, wszerz i w głąb. A morze wciąż mu jeszcze podrzucało najczystszego piasku na to Barykowe wybrzeże.
– Morze zawsze ma przyzwyczajenie wyrzucać piasek na wybrzeże.
– Słusznieś to zauważył, choć niezbyt grzecznie.
– Nie dostrzegam w tym, com powiedział, nic niegrzecznego.
– Skoro to, coś powiedział, nie jest niegrzecznością, więc eo ipso[122] jest grzeczną uwagą. Uczymy się, mój mały, do starości. Ja na przykład dowiaduję się oto w tej chwili, jak wygląda grzeczność młodych rewolucjonistów. Ale wracajmy do tamtego doktora Baryki. Okazało się, że miejscowość, którą on nabył od niemieckiego posiadacza, położona na cyplu wchodzącym w morze, była niegdyś tam, w prapra wiekach, dnem jakiejś przedhistorycznej rzeki, gdyż poza wybrzeżnymi wydmami ciągnął się tam wąski pas torfowisk. Torf tam leżał dziewięciometrowym pokładem. Pod torfem zaś był szczery, czysty, złoty piasek, taki sam jak w diunach przymorskich, tylko oczywiście starszy od tych wydm o kilkadziesiąt czy kilkaset stuleci. Kto go tam wie!..
– I cóż ten doktór?
– Ten doktór Baryka sprowadził sobie morzem z Ameryki przez Gdańsk jakąś ogromną i cudaczną maszynę, która za jednym zamachem wybiera i odkłada na boki torf dziewięciometrowy w ciągu godziny w takiej ilości, jakiej nie wykopałoby stu ludzi w ciągu tygodnia.
– A to dopiero morowa maszyna!
– Nie wierzysz? A patrzże, co się nie dzieje. Nasz kuzyn Baryka torf wysuszony w specjalnych suszarniach sprzedał na opał, a w ogromnym torfowisku wybierał wciąż kanał idący w półokrąg, na dziewięć metrów głęboki i kilkanaście szeroki a zawracający wylotem swoim znowu do morza. Utworzył coś w rodzaju ogromnej litery U, brzuścem dolnym zwrócone do lądu a górnymi, szeroko rozstawionymi szczytami łączące się z morzem. Te dwa szczyty połączył z morzem, gdy kanał został obustronnie drzewem ocembrowany.
– Ciekawy kanał! I cóż dalej?…
– Cały ów kanał leży niżej od poziomu morza, niżej nawet od jego dna przy brzegach, gdzie się od wyrzucanych wciąż piasków poziom dźwignął w górę. Cała ta kombinacja zależała od studium morza w tej jego części. Nasz imiennik przeprowadził pilne badanie morza, gdy tam początkowo defilował po wybrzeżu – a zwłaszcza badanie pewnego silnego prądu przybrzeżnego, który z oceanu poprzez Zund, Kattegat i Skagerrak[123] idzie ku wschodowi. Lewe ramię kanałowej litery U nasz Baryka podstawił niejako pod ów prąd zachodni i wpuścił olbrzymią siłę wodną do wnętrza. Wpuszczał ów prąd zachodni jednym ramieniem kanału, a drugim go wylewał. Olbrzymia siła wodna nagłym pędem przebiegała przez jego kanał. Wzdłuż owego kanału pobudował fabryki, poruszane przez turbiny, ustawione tu i tam na całej długości. Była to po prawdzie jedna wielka fabryka: olbrzymia huta szklana.
– Ty byłeś tam, tata?
Seweryn Baryka odpowiedział po namyśle:
– Oczywiście! Byłem. Szkliłbym ci to tak w żywe oczy, gdybym nie był?
– Ale co to ma wspólnego z „nową cywilizacją”?
– Jakże! Od tego się ta cywilizacja zaczęła.
– Od jednej szklanej huty?
– Tak!
– Jakaś – mam wrażenie – krucha i łatwo tłukąca się cywilizacja.
– Przeciwnie!
120
121
122
123
Zund, Kattegat i Skagerrak – cieśniny wiodące z Morza Bałtyckiego na Morze Północne.