Zwycięzca. Jerzy Żuławski
natychmiast, skąd powstała bajka o dzieciach szernów, w którą nawet kobiety same w obłąkaniu uwierzyły!
– Nie, panie, to nie bajka.
Marek spojrzał na niego szeroko rozwartymi oczyma.
– Panie, pozwól mi mówić… Szernowie dziwną moc posiadają. Popod skrzydłami, szerokimi skrzydłami z rozpiętej na kościach błony, mają coś w rodzaju gibkich wężowych rąk o sześciopalczastych dłoniach. Całe ciało ich jest pokryte czarnym, krótkim włosem, miękkim, gęstym i lśniącym, z wyjątkiem czoła i tych dłoni właśnie, które są nagie i białe… I te dłonie…
Odetchnął głęboko i pot otarł z czoła. Znać było, że trudno mu mówić o tej strasznej rzeczy.
– W tych dłoniach jest ich moc – zaczął znowu po chwili. – Jeżeli obie naraz dotkną nagiego ciała ludzkiego, wstrząsa człowiekiem bolesny a częstokroć i zabójczy dreszcz, podobny jak przy dotknięciu niektórych ryb morskich… A jeśli to jest kobieta…
– Ach! – krzyknął Marek.
– Jeśli to jest kobieta… albo suka, lub jakakolwiek samica, poczyna i rodzi. Wydaje płód – wedle swego rodzaju – do siebie tylko na oko podobny, ale zły i przewrotny jak szerny…
– Czy jesteś pewien, że tak jest w istocie?
– Tak, panie…
W głowie Marka zakręcił się wir krzyczących myśli. Było to tak niepojęte… A jednak – przypomniały mu się badania niektórych ziemskich biologów, którzy, działając na niezapłodnione jajka mechanicznie albo za pomocą chemicznych odczynników, zmuszali je do podziału i płód z nich żywy otrzymywali… Widocznie w dłoniach tych księżycowych potworów była jakaś zdolność wydawania prądu elektrycznego czy innej emanacji, która wstrząsając cały organizm, odgrywała rolę plennika…
– Nie, nie, nie! To niemożliwe! – powtarzał głośno, przyciskając rękoma rozszalałe tętno w skroniach…
– A jednak, panie, jest tak. Sam dzisiaj morca zabiłeś.
– Skąd wiesz, że to był morzec?
– Tam, gdzie kobietę dotknęły przeklęte dłonie szerna, morzec piętna ma czerwonosine. Widziałeś sam… Zabijamy ich i tępimy jak dzikie zwierzęta, bo gorsi są od samych szernów nawet, gdyż złość ich przewrotną łączą z ludzkim wyglądem.
Zapanowało głuche milczenie.
Po długiej chwili dopiero Marek wzniósł głowę i zapytał bezdźwięcznie:
– Czy to… częste przypadki?
– Nie. Teraz nie. Kobietę, która była w obecności szerna, zakopujemy bez sądu żywcem po szyję do ziemi i tak ją zostawiamy, póki nie zamrze z głodu i pragnienia. Ale dawniej…
Ciężko mu było mówić. Znać, że jego ludzka duma, przez dalekich przodków z Ziemi przyniesiona, cierpiała niewymownie wobec tych wyznań. Pochylił głowę przed płonącym wzrokiem Marka i dokończył cicho:
– Dawniej morców bywało dużo… Szczęściem, że oni są już niepłodni. Wytępiliśmy ich. Wymordowaliśmy. Nie było litości ani z jednej, ani z drugiej strony… Teraz już rzadko… Chyba że szernowie porwą kobietę.
– A dawniej? Czy same kobiety?…
Elem zaprzeczył żywym ruchem głowy.
– Nie. Nigdy. To ból podobno straszliwy. Kurcz mięśnie wykręca i łamie kości… Ale…
– Co?
– Był czas, że – pokonani – musieliśmy jako haracz…
Marek się rzucił na posłaniu.
– Kobiety im swoje oddawać!?
– Tak. Dziesięć co rok. Oni morców potrzebują: nam nienawistni – im służą jak psy wierne… A szernowie sami nie lubią pracować…
Marek zakrył znów oczy. Dreszcz wstrząsał jego ciałem mimo ciepła, które z rozpalonego ogniska po izbie się rozchodziło.
– I te kobiety… na zawsze już u szernów zostawały? – spytał, nie patrząc na mnicha.
– Nie. Szernowie je zabijali albo odsyłali, gdy się już zestarzały…
– A wtedy wy?…
– Wtedy myśmy je zabijali. Były przecież matkami morców – dodał po chwili tonem usprawiedliwienia.
W ciszy, która zapadła po ostatnich słowach zakonnika, słychać tylko było uderzenia wichru, który miotał padającym już śniegiem, pokrywając nim glob księżycowy na długą, mroczną, czternaście ziemskich dni trwającą noc.
Marek siedział długo w milczeniu, z zakrytą twarzą. Wreszcie odjął dłonie od oczu i ściągając brwi, rzekł do siebie głośno i twardo:
– Trzeba zwyciężyć!
Elem radosnym ruchem wzniósł ręce do góry, ale Marek go nie widział. Patrzył przed siebie gdzieś w mroczną dal, gdzieś w los swój niespodziewany.
III
Awij zbyt gardził tymi ziemskimi intruzami na Księżycu, zwącymi się ludźmi, aby posyłać posły i pytać: dlaczego mu o zachodzie słońca nie złożono zwykłej obowiązkowej daniny albo co ma oznaczać wrogi ruch, który spostrzegł z wieczora około trójszczytowego zamczyska swego nad morzem? Postanowił natomiast spalić całą osadę przy Ciepłych Stawach, a ludność wyrżnąć do nogi. Nie wydawał jednak rozkazu, na który otaczający go morcy z utęsknieniem czekali. Wiedział, że załoga nie jest zbyt liczna i w razie oporu – a widział był gromadzących się zbrojnych – mogło przyjść do ciężkiej walki o wątpliwym wyniku, wolał więc zatrzymać się aż do czasu przybycia posiłków. Była to bowiem właśnie noc, kiedy szernowie przybywali z zamorskiego kraju odebrać co wieczór składany haracz i zmienić w zamku załogę.
Warowna wieżyca, gdzie mieszkał Awij, stała wśród otoczonego mocnym murem ogrodu, który się łączył z małą ubezpieczoną przystanią nad morzem. Szernowie, orszak Awija tworzący, a nade wszystko nieliczni jego morcy nie ośmielali się nigdy wyjść poza bramy tego muru, wiedząc, że mimo wszystkie pakty czekałaby ich tam śmierć niechybna z ręki znienawidzonej i nienawidzącej ich człowieczej ludności – ale w obrębie warowni czuli się zupełnie bezpiecznymi. Ufali tęgości murów, a więcej jeszcze postrachowi swego okropnego imienia, który trzymał od nich z dala każdą ludzką istotę. W razie zabicia szerna albo chociażby napaści tylko mścili się straszliwie, o morców mniej im chodziło i mało dbali, jeśli którego z nich, niebacznie w głąb kraju się zapuszczającego, śmierć spotkała, chociaż się bowiem nimi posiłkowali, w głębi serca gardzili nimi prawie tak samo jak ludźmi.
A przy tym z zamku w razie niebezpieczeństwa poważnego odwrót był zawsze otwarty – we dnie na łodziach, w nocy na żaglowych saniach przez zamarzłe morze. Tą też drogą przybywali każdej czwartej nocy potworni ziomkowie Awija po haracz. Właśnie wielkorządca czekał ich przybycia.
Jednak jeszcze więcej niż brak owych posiłków powstrzymywało go od wydania krwawego rozkazu wrodzone szernom lenistwo. Trzeba by postanowić i odezwać się do morców i wydać odpowiednie zarządzenia… Myślał o tym wszystkim i wyobrażał sobie z rozkoszą buchające wśród nocy płomienie i jęk zarzynanych ofiar, ale tymczasem nie chciało mu się ruszyć ani skinąć.
Leżał na szerokiej sofie, miękką czerwoną tkaniną na lśniącym włochatym ciele owinięty, nogi z zadzierżystymi pazurami podciągnął pod siebie – straszne, sześciopalczaste dłonie ukrył w fałdach obwisłej błony szerokich nietoperzych skrzydeł… Obok w miedzianych trójnogach płonęły zioła wyszukane, których ostra i odurzająca woń osobliwą rozkosz sprawiała szernowi. Zamglonym