Zwycięzca. Jerzy Żuławski
się. Na szczycie wzgórza, kędy stał, i dalej, na innych ku Pustyni opadających grzbietach, głazami podparci siedzieli wszyscy Bracia Wyczekujący, którzy zmarli, nim nadszedł Zwycięzca – i trupimi, zaschłymi twarzami patrzyli bezmyślnie w stronę srebrnej Ziemi na czarnym widnokręgu.
Tak przed wiekami – z twarzą ku Ziemi – ułożyć się tutaj kazała pierwsza kapłanka i święta Bractwa założycielka, Ada, która po odejściu Starego Człowieka dokonała życia w Kraju Biegunowym, patrząc na Gwiazdę Wielką ponad Pustyniami – i tak za jej przykładem umieszczano wszystkich Braci, którzy pomarli.
Kto raz wstąpił do Zakonu, wyrzekał się wszystkiego i nie opuszczał już Biegunowej Krainy za życia ani po śmierci. Bracia tracili rodzinę, nie znali majętności, trunku ani jadła gotowanego, czyści mieli być, wstrzemięźliwi i prawdomówni a zwierzchnikowi swemu posłuszni, a obowiązkiem ich najpierwszym było: czekać w pogotowiu… Czas, niemający w tej dziwnej krainie dnia ani nocy, spędzali na pracy ręcznej i modłach, które odprawiano na górze, z twarzą ku Ziemi zwróconą. A kto umarł, zwalniał się od pracy, lecz w modłach żywym towarzyszył. Nie palono go bowiem ani w grobie chowano, lecz wyniósłszy na wzgórze, opierano plecami o głaz, aby patrzył na Ziemię i czekał Przyjścia razem z żywymi.
Byli tacy, którzy, czując zbliżającą się śmierć, wyprowadzać się tam towarzyszom kazali, aby w obliczu Ziemi życia dokonać.
W chłodnym i rozrzedzonym powietrzu trupy się nie psuły. I z biegiem lat ten Zakon umarły liczniejszy się stał od żywego Zakonu. Słońce krążyło około wyschłych trupów, a one trwały tak – niezmienne, spokojne i „wyczekujące”. Kiedy Ziemia była na nowiu i słońce płomienne stało ponad nią, rozjarzały się czerwonym blaskiem poczerniałe twarze i gorzały tak, dopóki blask słoneczny z nich nie zszedł, ustępując miejsca wzmagającemu się wciąż, trupio sinemu światłu Ziemi. O godzinie pełni Bracia Wyczekujący przychodzili modlić się na górę, a kiedy posiadali na głazach wśród trupów, mając słońce za plecami, trudno było zaprawdę rozróżnić, którzy są żywi, a którzy umarli.
Tak właśnie siedzieli byli dnia poprzedniego, zmarli z żywymi pospołu, kiedy owa wielka rzecz się stała. A gdy Elem zawołał: „On przybył!” – zdziwił się, że wstali tylko żywi, aby witać z nim Zwycięzcę, że nie powstały zarazem te trupy i nie zawiodły hymnu radosnego, tak jak oni, że czasy się już wypełniły i koniec nędzy na Księżycu…
I teraz patrzył prawie z oburzeniem na tę rzeszę nieżywą, że trwa jeszcze wciąż w bezmyślnym i bezcelowym już oczekiwaniu, twarzami martwymi ku Ziemi zwrócona, chociaż ten, wyglądany i wyczekiwany, jest już pomiędzy nimi. Zdawało mu się ciągle, że ruszyć się winny te wszystkie trupy, stare, zeschłe i w proch się już rozsypujące – i inne, niedawne, z pozoru jakoby jeszcze żywe – powstać i iść tłumnie tam w dolinę i witać tego, którego za życia i po śmierci oczekiwały.
Ale wśród trupów cisza była niezmierna i wieczne, uroczyste milczenie. Elem szedł z wolna. Minął kilku niedawno na spoczynek ułożonych Braci, wstępując ku szczytowi wzgórza, kędy był grób kapłanki Ady. Widny był z dala głaz olbrzymi i wiecznie słońcem oświetlony, już na łysym czole wzgórza, a pod nim, od strony ku Ziemi dokładnie zwróconej, na tronie z czarnych kamieni siedział drobny, zeschły trup świętej prorokini, która twarzą w twarz Starego Człowieka oglądała: garstka kości, sczerniałą powleczonych skórą, w sztywnych szatach kapłańskich, gęsto złotymi naszytych ozdobami. Dookoła u stóp jej były groby przełożonych Zakonu i mężów świętym życiem celujących, którym w nagrodę cnoty to czestne[37] ku wyczekiwaniu miejsce przeznaczono.
Elem oparł się dłonią o podnóże grobowego tronu i patrzył ku Ziemi… Stała w kwadrze, jasna i daleka jak zawsze, z wyraźnymi na srebrnej tarczy zarysami mórz i lądów, z dawnej i głuchej już wieści tylko księżycowemu ludowi znanych.
Strach go jakiś przejął.
– Matko Ado – szepnął wznosząc dłoń, aby dotknąć zeschłych stóp – matko Ado, święta Założycielko! Oto, jakoś przyrzekła, powrócił Stary Człowiek młodzieńcem do ludu swojego i jest pomiędzy nami! Matko Ado, pójdź go powitać…
Ostrożnie objął ciało i chciał je ruszyć z wiekowego siedzenia, gdy naraz posłyszał głos za sobą:
– Nie tykaj!
Odwrócił się. Wśród trupów siedział bez ruchu Choma, najstarszy z Braci Zakonu i wiekiem już zdziecinniały. Patrzył gniewnie na przełożonego i powtarzał wciąż, trzęsąc siwą brodą:
– Nie tykaj! nie tykaj! nie wolno!…
– Co tu robisz? – zapytał Elem.
– Wyczekuję, jako Zakon każe. Jest godzina wyczekiwania.
To mówiąc, wyciągnął drżącą, suchą dłoń, wskazując Ziemię, dokładnie w pierwszej kwadrze stojącą.
– Czas wyczekiwania już się skończył – rzekł Elem. – Idź na dolinę; tam jest Zwycięzca.
Choma potrząsł starą głową:
– Prorok Samielo powiedział: „Powstaną ci, którzy umarli, aby witać tęsknotę żywych oczu swoich!”. Umarli jeszcze czekają i ja czekam razem z nimi. Zwycięzca nie przybył!
Elema nagły gniew zebrał:
– Głupiś jest ty i trupy są głupie! Jak śmiesz wątpić, gdy ja ci mówię, że Zwycięzca jest pomiędzy nami?! Trupy nie wstają tylko dlatego, że są martwe – i to ich wina! Ale je wszystkie pod stopy Zwycięzcy zwleczemy!
To mówiąc, pewnym krokiem wstąpił na piedestał i owinąwszy płaszczem ciało Ady, wziął je na ręce i począł schodzić ku dołowi z tym brzemieniem. Choma jęknął głucho i zakrył oczy, aby nie patrzeć na to świętokradztwo przełożonego.
On tymczasem szedł ku dolinie, stanowczy i już spokojny, z ciałem pierwszej kapłanki w ramionach, a spotkawszy w drodze kilku Braci, którzy wyszli go szukać, rozkazał im zebrać inne zwłoki i ułożyć z nich wielki stos na równinie…
– Czas ich wyczekiwania także się skończył – rzekł – niechaj odpoczną…
Ten, którego nazywano Zwycięzcą, powstał był tymczasem i wyszedł ze swego lśniącego wozu stalowego.
Elem, spostrzegłszy go z dala, złożył szybko ciało Ady na mchu i pobiegł z powitaniem.
– Panie, panie! – mówił, zginając się – bądź pozdrowiony…
Wszystka swada i pewność siebie odbiegła go na widok tego olbrzymiego przybysza, dwakroć wzrostem księżycowych ludzi przewyższającego (jest podanie, że taki wzrost mieli pierwsi prarodzice, których Stary Człowiek z Ziemi przywiódł z sobą), zwłaszcza że trudno mu było porozumieć się z nim, gdyż mówił językiem dziwnym, podobnym do zachowanego w najstarszych jeno księgach świętych, którego ludzie niepiśmienni od dawna już na Księżycu nie rozumieli.
Przybysz uśmiechnął się, widząc zakłopotanie mnicha.
– Nazywają mnie na Ziemi Markiem – rzekł.
Elem pochylił znów głowę.
– Wolno ci, panie, na Ziemi nosić imię, jakie zechcesz; tutaj u nas masz od wieków tylko jedno: Zwycięzca!
– Zwyciężyłem rzeczywiście więcej, niż możesz przypuszczać – rzekł Marek – przybywając tutaj z Ziemi. Tamci mieli towarzyszów, ja jestem sam – dodał jakby do siebie, patrząc w stronę dalekiej Ziemi na niebie.
Potem zwrócił się znów do Elema:
– I nie dziwno wam, że przybyłem?
– Wiedzieliśmy,
37