Zwycięzca. Jerzy Żuławski
po udach.
– Więc wy, więc wy… – mówił, dusząc się od śmiechu – wy myślicie, że ten wasz „Stary Człowiek”, sprzed sześciu- czy siedmiuset lat – to ja? Ależ to nadzwyczajne! Tutaj, jak widzę, cała legenda urosła! I ja mam być teraz jak chiński bożek… O! drodzy, ziemscy towarzysze moi! gdybyście wy wiedzieli, jakie mi te kochane karły przyjęcie zgotowały! Pójdźże, mój papieżu, niech cię uściskam!
Mówiąc to, pochwycił oniemiałego Elema i uniósłszy z ziemi jak piórko, począł z nim tańczyć po równinie.
– O, ukochany, zacny potomku podobnych do mnie szaleńców! – wołał – jakże ja się cieszę, żeście wy tutaj na mnie czekali! Będziemy sobie tutaj żyli wesoło, ty pokażesz mi wszystko, co widzieć pragnę, a potem – potem muszę cię zabrać z sobą, gdy będę powracał na Ziemię!
Postawił zakonnika obok i mówił dalej:
– Wiesz! bo ja mogę wrócić każdej chwili, gdy zechcę! Nie tak, jak tamci szaleńcy sprzed siedmiu setek lat, dzięki którym wy się po Księżycu roicie.
Chwycił go za rękę jak dziecko i pociągnął ku wozowi.
– Patrz, przede wszystkim spadłem tutaj, nie gdzieś na bezpowietrznej pustyni, którą tamci musieli z trudem przebywać. Strzał był dobrze wymierzony? co? w sam środek kotliny biegunowej, między wasze domki, którzyście mnie mimo mej wiedzy tu oczekiwali… A potem – widzisz, że pocisk stoi w zewnętrzny płaszcz swój stalowy wgłębiony jakby w armatę! Tak, tak, czcigodny szamanie! przyjechałem we własnej kolubrynie, która się sama nabiła zagęszczonym powietrzem, spadając. A widzisz, jak stoi, wymierzona? Pod tym samym kątem, jak spadła… Tam pod spodem jest rodzaj nóg, które w grunt się zagłębiły – prześliczna laweta! Dość mi wejść, zamknąć się i guzik tam nacisnąć i – wracam na Ziemię. Tą samą drogą – rozumiesz? matematycznie tą samą drogą, którą przybyłem – wracam na Ziemię!
Mówił szybko i wesoło, nie zważając, że mnich nawet treści słów jego nie rozumie. W chaosie tym zdołał on złapać tylko jedno zdanie: „wracam na Ziemię!”. I nagły, potworny przestrach chwycił go dławiącą garścią za krtań.
– Panie, panie! – zdołał jeno wykrztusić, czepiając się kurczowo wzniesionymi dłońmi jego rękawa.
Marek spojrzał na niego – i żart zamarł mu na ustach. Mnich wyglądał wprost strasznie. Trzęsły mu się drobne, dziecinne ręce, a w oczach wzniesionych wyła jakaś okropna prośba i rozpacz, i lęk…
– Czego?… czego ty?… – szepnął mimo woli, o krok się cofając.
Elem wybuchnął:
– Panie! ty nie wracaj na Ziemię! My na ciebie czekali! panie, czy ty rozumiesz, co to znaczy: my czekali na ciebie przez długich siedem setek lat! Przybyłeś oto i mówisz rzeczy dziwne, których ani ja nie pojmuję, ani nie pojmie nikt na Księżycu! My wiemy tylko jedno: gdyby nie wiara w ciebie, gdyby nie ufność, że przyjdziesz naprawdę, życie by tutaj było niemożliwe – w nędzy, w uciśnieniu, w takiej poniewierce! A ty mówisz teraz, że odjedziesz, i chcesz mi pokazywać…
Odwrócił się i nagłym ruchem wyciągnął dłoń ku cichym, drobnym zwłokom Ady, zniesionym na mniszym płaszczu z góry, skąd Słońce widać i Ziemię.
– Patrz! Oto jest Ada, kapłanka twoja, która cię znała, gdyś był tutaj Starym Człowiekiem, i której pierwszej obiecałeś powrócić! Czekała na ciebie do końca dni swoich, a kiedy zmarła, czekała jeszcze, ślepymi oczyma zwrócona ku Ziemi, tak jako my czekaliśmy codziennie, tak jako tamci z nią i z nami czekali!
To mówiąc, pokazywał ręką wzgórze, kędy snuli się – z dala w różowym słońcu widoczni Bracia Wyczekujący, ruszając z odwiecznych miejsc trupy, aby je na dół pod nogi Zwycięzcy poznosić.
– Tamci już ciebie nie potrzebują! Przyszedłeś – i skończyło się już ich nużące pośmiertne czuwanie! Spłoną na wieczny spoczynek tu w tej kotlinie, kędy nigdy jeszcze ogień nie płonął, bo my bez ognia, jakoby na godzinę z domu wyszedłszy, w tych namiotach przez siedem wieków ciebie czekali! Ale my cię potrzebujemy, potrzebują cię ci wszyscy, po księżycowym globie rozsiani, nad morzem dalekim, na równikach, na górach i nad strumieniami!… A ty, przybywszy, igrasz ze mną, a potem – chcesz wracać!
Mówił to wszystko gorąco, niemal uroczyście, bez cienia przestrachu, który pierwsze zdania w gardle mu dławil. Przy ostatnich słowach głos jego zadrgał, jakby gorzką jakąś, bolesną ironią.
Marek się już nie śmiał. Patrzył na mnicha szeroko rozwartymi oczyma, jak gdyby teraz dopiero zrozumiał, że szalone przybycie jego na Księżyc związało się przez przypadek z czymś wielkim, że wziął – nie wiedząc o tym – jakieś brzemię na ramiona… Przed chwilą śmiał się z legendy, w którą wplótł się mimo woli – teraz strach go ogarnął. Przetarł dłonią czoło i spojrzał po mnichach, którzy właśnie z gór stare zwłoki znosili i w milczeniu je na mchu układali, wszystkie twarzą ku niemu zwrócone.
– Czego wy chcecie ode mnie? – rzekł mimo woli.
– Zbaw nas, panie! – zakrzyknął Elem.
– Zbaw nas, zbaw nas, panie! – powtórzyli chórem, jak echo, Bracia Wyczekujący.
– Ale co wam się dzieje? mówcież nareszcie…
Urwał i odetchnął głęboko.
– Co wam jest?
Elem obejrzał się na skupiających się za nim Braci, a potem wystąpił naprzód.
– Panie – zaczął – gnębi nas zło. Szerny nas gnębią. Kiedyś stąd jako Stary Człowiek odchodził…
Marek przerwał mu niecierpliwie ruchem ręki. Przysiadł na ziemi i przyzwał mnicha skinieniem do siebie.
– Przepraszam cię, bracie – rzekł, kładąc dłoń na drobnym jego ramieniu – przepraszam za moje zachowanie, ale… Słuchajże mnie teraz dobrze i staraj się zrozumieć to, co mówię. Zrobię dla was wszystko, co tylko w mocy mej leży, chociaż… ja nie jestem – rozumiesz mnie? – ja nie jestem tym waszym Starym Człowiekiem. Tamten umarł przed siedmiuset laty, tu na Księżycu, na bezpowietrznej pustyni, a wiem o nim i o was tylko dlatego, że przed śmiercią przysłał nam w kuli na Ziemię swój pamiętnik… Ja całkiem przypadkowo na Księżyc przybyłem, nie wiedząc, że wy mnie tu czekacie…
Elem uśmiechnął się nieznacznie. Wszak – jako Ada w pismach swych świadczy – to było zawsze zwyczajem Starego Człowieka, że nie chciał, aby wiedziano, iż on jest… Starym Człowiekiem. To samo teraz powtarza się u Zwycięzcy. Jednakże skłonił głowę w milczeniu, jakoby zgadzając się na to, co słyszy.
Marek tymczasem mówił dalej:
– Ale przybyłem. I koniec końców, widząc, że mnie potrzebujecie, gotów jestem… Nie wiem, czy zrobić potrafię, czego wy się po mnie spodziewacie. Kto są ci szernowie? To pierwobylcy tutejsi, nieprawdaż?
– Tak. Straszni. Od kiedy ty od nas… od kiedy odszedł od nas Stary Człowiek, całe dzieje nasze to jedna i nieustanna walka z ich złą przemocą. Tam, przy Ciepłych Stawach, gdzie pierwsza była osada, są księgi w podziemnym skarbcu złożone… My tutaj ksiąg nie potrzebujemy; z ust do ust wieść o tobie się przekazywała – ale tam są księgi. Niektóre z nich zapowiadają twoje przyjście. A inne zaczynają się zawsze od słów: „Ażeby Stary Człowiek wiedział i znał niedolę ludu swego, kiedy powróci Zwycięzcą…”. I rzeczywiście mało jest kart w nich, które by mówiły o czym innym, jak o niedoli ludu twojego, panie. Tam jest spisana nasza historia. Kiedy przybędziesz nad Ciepłe Stawy, o panie! i przeczytasz te księgi, dowiesz się, że szernowie trapią nas już od siedmiu setek lat. Zaraz po odejściu… Starego Człowieka przeprawili się przez Wielkie