20 000 mil podmorskiej żeglugi. Jules Gabriel Verne

20 000 mil podmorskiej żeglugi - Jules Gabriel Verne


Скачать книгу
profesorze – rzekł do mnie kapitan Nemo – jeśli pan chcesz, oznaczymy dokładnie naszą pozycję i punkt wyjścia naszej podróży. Jest teraz trzy kwadranse na dwunastą. Wybierzmy się na powierzchnię morza.

      Kapitan przycisnął trzykrotnie dzwonek elektryczny. Pompy zaczęły wyrzucać wodę ze zbiorników; wskazówka manometru pokazywała stopniowo ruch „Nautilusa” z dołu do góry; nareszcie zatrzymała się.

      – Przybyliśmy – rzekł kapitan.

      Udałem się ku schodom środkowym, prowadzącym do platformy. Przeszedłszy po metalowych stopniach i przez otwory w ścianach, znalazłem się na górnej części „Nautilusa”.

      Platforma wystawała nad wodę tylko na osiemdziesiąt centymetrów. Przód i tył „Nautilusa” przedstawiały te zarysy wrzecionowate, które go pozwalały porównać do długiego cygara. Zwróciłem tedy uwagę na blachę jego pokrywy, pokarbowaną niby w rzędy dachówek, podobne do łuski pokrywającej ciało wielkich ziemnych gadów. Teraz rozumiałem, dlaczego pomimo jak najlepszej lunety statek ten brano zawsze za morskiego potwora.

      Ku środkowi platformy łódka, do połowy obsadzona w pudle statku, tworzyła niewielką wyniosłość. Z przodu i z tyłu wznosiły się dwie klatki średniej wysokości, o ścianach nachylonych, w większej części zajętych przez grube szkła soczewkowe; jedna mieściła w sobie sternika, kierującego „Nautilusem”, w drugiej błyszczała potężna latarnia elektryczna, oświetlająca nam drogę. Morze było wspaniałe, niebo czyste bez chmurki. Szerokie falowania oceanu zaledwie uczuć się na statku dawały. Lekki wietrzyk wschodni marszczył powierzchnię wód. Widnokrąg, ze mgły oczyszczony, pozwalał na najdokładniejsze obserwacje.

      Nic zgoła nie widzieliśmy koło siebie. Ani skały… ani wysepki… ani śladu „Abrahama Lincolna”… tylko pustynia… nieskończoność.

      Kapitan, uzbroiwszy się w sekstant, zmierzył wysokość słońca, z której miał obliczyć szerokość geograficzną. Czekał w tym celu kilka minut. W czasie dokonywania obserwacji nie drgnął mu ani jeden muskuł; zdawało się, że instrument przymocowany jest do marmurowej ręki.

      – Południe – rzekł – i jeśli pan chcesz, panie profesorze…

      Rzuciłem okiem po raz ostatni na fale, trochę żółtawe, japońskich wybrzeży i zeszedłem do wielkiego salonu.

      Kapitan naznaczył punkt na mapie, obliczył chronometrycznie długość geograficzną, którą skontrolowawszy z poprzednimi obserwacjami kątów godzinowych, rzekł do mnie:

      – Panie Aronnax, jesteśmy pod sto trzydziestym siódmym stopniem i piętnastą minutą długości zachodniej.

      – Od jakiego południka – zapytałem z żywością, spodziewając się, że odpowiedź kapitana posłuży mi za wskazówkę do określenia jego narodowości.

      – Panie profesorze – odpowiedział – mam tu różne chronometry regulowane podług południków: paryskiego, Greenwich i waszyngtońskiego. Na intencję pańską użyję południka paryskiego.

      Ta odpowiedź nic mnie nie nauczyła. Skłoniłem się, a dowódca mówił dalej:

      – Sto trzydzieści siedem stopni i piętnaście minut długości na wschód od południka paryskiego i trzydzieści stopni siedem minut szerokości północnej, to jest prawie trzysta mil od wybrzeży japońskich. Dziś więc, 8 listopada w południe, zaczyna się nasza podróż podmorska!

      – Niech Bóg ma nas w swej opiece – odrzekłem.

      – A teraz, panie profesorze – dodał kapitan – pozostawiam pana przy jego studiach. Naznaczyłem drogę w kierunku wschodnio-północno-wschodnim, na pięćdziesiąt metrów głębokości. Oto mapy z wielką punktacją, na których będziesz pan mógł śledzić przebieg tej drogi. Salon jest do pańskiego rozporządzenia, a mnie pozwól pan oddalić się.

      Kapitan Nemo ukłonił się i wyszedł. Pozostałem sam, pogrążony w myślach o dowódcy „Nautilusa”. Czyż miałem dowiedzieć się kiedykolwiek, do jakiego narodu należał ten dziwny człowiek, który się chełpił z tego, że do żadnego nie należy? Kto mógł obudzić w nim tę nienawiść do ludzkości, łaknącą może strasznej zemsty? Byłże to jeden z tych niezrozumiałych mędrców, jeden z tych geniuszów, „któremu narobiono nieprzyjemności”, jak mówił Conseil, jakiś nowożytny Galileusz – lub uczony w rodzaju Amerykanina Maury, którego karierę zwichnęły polityczne przewroty? Nic jeszcze nie mogłem o tym wyrzec, ja, którego traf ślepy rzucił na pokład jego statku i którego życie było w rękach kapitana. Przyjęcie dowódcy było chłodne, choć gościnne; uważałem jednak, że nigdy nie dotknął się mojej wyciągniętej ręki, jak również swojej mi nigdy nie podał.

      Godzinę całą oddawałem się tym rozmyślaniom, starając się odgadnąć tajemnicę, tak dla mnie zajmującą. Potem mimo woli zwróciłem oczy na wielką mapę rozłożoną na stole i zatrzymałem palec na punkcie przecięcia obserwowanych długości i szerokości.

      Morze, tak jak lądy, ma też swoje rzeki. Są to szczególne prądy, łatwe do poznania po temperaturze i kolorze wody; najznaczniejszy z nich nosi nazwę Golf-Stream. Nauka oznaczała na kuli ziemskiej kierunek pięciu głównych prądów: jeden w północnym Atlantyku, drugi w Atlantyku południowym, trzeci w Oceanie Spokojnym północnym, czwarty w południowym i piąty w Oceanie Indyjskim południowym. Prawdopodobnie nawet szósty prąd istniał w Oceanie Indyjskim północnym, wtedy gdy morza Kaspijskie i Aralskie, połączone z jeziorami Azji, tworzyły tylko jeden obszar wód.

      Od punktu wskazanego na mapie ciągnął się właśnie jeden z tych prądów, Kuro Scivo Japończyków, Rzeka Czarna, który, wychodząc z Zatoki Bengalskiej, gdzie go rozgrzewają pionowo padające promienie zwrotnikowego słońca – przepływa przez Cieśninę Malacca, przedłuża wybrzeże Azji, zaokrągla się w Oceanie Spokojnym północnym aż do Wysp Aleuckich, unosząc pnie drzewa kamforowego i inne miejscowe produkty i czystą barwą indygo swych ciepłych wód odróżniając się od fal oceanu. Ten właśnie prąd miał przebiegać „Nautilus”: śledziłem więc jego kierunek, widziałem, jak ginął w niezmierzonym obszarze Oceanu Spokojnego; zdawało mi się, że mnie za sobą pociąga, kiedy Ned Land i Conseil we drzwiach się ukazali. Moi dwaj dzielni towarzysze stanęli jak skamieniali na widok tylu cudów nagromadzonych przed ich zdziwionym wzrokiem.

      – Gdzież to jesteśmy? – spytał Kanadyjczyk. – Czy w muzeum w Quebecku?

      – Chyba prędzej – mówił Conseil – w hotelu Sommerard.

      – Moi przyjaciele – odpowiedziałem, dając im znak, aby weszli – nie jesteście ani w Kanadzie, ani we Francji, ale na pokładzie „Nautilusa”, na pięćdziesiąt metrów pod poziomem morza.

      – Trzeba im wierzyć, kiedy tak twierdzą – odpowiedział Conseil – ale prawdziwie ten salon może zadziwić nawet takiego jak ja Flamandczyka.

      – Podziwiaj zatem, przyjacielu, i oglądaj, bo dla tak zdolnego klasyfikatora jest tu co do roboty.

      Nie potrzebowałem zachęcać Conseila; poczciwiec, nachylony nad szklanymi szafkami, mruczał wyrazy z języka przyrodników: klasa brzuchopełzów, rodzina buccinoidów, rodzaj porcelanowych, gatunek Cypraea-Madagascariensis[100]etc.

      Ned Land tymczasem, nie należąc do konchyliologów, dopytywał się o moje widzenie się z kapitanem Nemo. Dowiadywał się, czy odkryłem, skąd dowódca pochodził, dokąd dążył, do jakich głębin ciągnął nas za sobą; słowem, zadawał mi tysiące pytań, na które nie mogłem nadążyć odpowiadać. Opowiedziałem mu wszystko, co o nieznajomym wiedziałem, albo raczej czego nie wiedziałem, i zapytałem z kolei, co też on słyszał lub widział.

      – Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, – odpowiedział Kanadyjczyk. – Nie spostrzegłem nawet załogi na tym statku; czyżby ona miała być także elektryczna?

      – Elektryczna!

      – Doprawdy,


Скачать книгу

<p>100</p>

Cypraea-Madagascariensis a. Staphylaea nucleus madagascariensis (łac.) – gatunek ślimaka morskiego.