Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
mają dziewczynki w wieku Pity, tworzył z niej całość prawie nieziemską, połączenie anioła Ghirlandaja z dziewczętami Burne-Jonesa. Było to czyste, idące ponad życiem, a przecież ziemskością na wskroś przesiąkłe, od maluchnych stopek, obutych w błękitne, dobrze wyciągnięte pończoszki i białe buciki, a skończywszy na tej parze niewidzialnych skrzydeł, które z lasu popielatych włosów wystrzelać jak lilie się zdały.
Gdy tak obie usiadły wśród pustych krzeseł, zabielało, zaśnieżyło się od nich w sali. Powiało jednak jakimś chłodem, sztucznością dobrze wysznurowanych dusz i klatek piersiowych. Obie jednakże uśmiechały się na „kredyt”, grzecznie i uprzejmie.
A przecież doznały niemałego zawodu.
Myślały, że w tym teatrze znajdą wiele osób, które podziwiać będą ich śnieżne szewioty i płaskie, anamickie kapelusze.
Obie jednak nie wydały się ani na chwilę z owym zawodem, ani przed sobą, ani przed tą nieliczną garstką widzów, która im się przyglądała.
Muzykanci w orkiestrze, przystrojeni po „zakopiańsku”, naziewawszy się i nakrzywiwszy dostatecznie, zaczęli rozwłóczyć swoją nudę tonami jakiejś niewyraźnej uwertury.
Kurtyna ciemna i posępna, wyobrażająca Morskie Oko, poruszała się tajemniczo.
Nie dochodziła do ziemi i co chwila jakaś para nóg, mniej lub więcej solidnie obutych, zjawiała się pod jej brzegiem.
Nogi te, kobiece, męskie, wyśpiewywały całą tajemnicę takiej wędrownej, przygodnej trupy stołecznych aktorów, którzy „dla odpoczynku i nabrania sił” przewłóczą się z kąpielowego miejsca na miejsce kąpielowe, aby przeżyć te kilka tygodni na świeżym powietrzu i kto wie, zarobić może parę guldenów na zapłacenie długów zaciągniętych w zimie.
Wreszcie kurtyna się podniosła.
Grano jakąś farsę francuską, pełną dwuznaczników i jednoznacznych sytuacji.
Od pierwszej sceny rosła i tłusta aktorka rozsiadła się na kolanach jednego z grających i nie miała zamiaru tak prędko ruszyć się z zajmowanego stanowiska.
Wymagała tego sytuacja sceniczna, jak również całej serii dowcipów, wyplutych przez znudzonych aktorów z jakąś brutalną złośliwością.
Tuśka ani drgnęła.
Ona, która z taką troskliwością osłaniała Pitę przed widokiem Józka, całującego Hankę w sieni góralskiej chaty, tu, na scenie, uznawała za zupełnie naturalne to, co córka jej miała przed oczyma.
Była w tym nieporównana konsekwencja większości kobiet, śmiesznych w swych odruchach źle pojętej ostrożności macierzyńskiej.
Akt pierwszy skończył się szybko i kurtyna zapadła z szumem i łoskotem. Nikt nie porwał się do brawa. Nuda spadała z wolna z jasnego sufitu i chwytała za kark garstkę zbłąkanych widzów, którzy, przyjrzawszy się sobie i oceniwszy wzajemnie, siedzieli kurcząc się, garbiąc i kwaśniejąc jak rydze octem nalane.
Nagle poza Pitą i Tuśką zrobiło się gwarniej i weselej:
Jakieś towarzystwo, złożone z kilku osób, siadło poza nimi roześmiane i rozszeptane.
Szeleściły jedwabne podszewki, dzwoniły breloki.
Wionęła trèfle incarnat, violettes de Niva – rozpyliła się welutina Raya, nieśmiertelna welutina!…
Tuśka i Pita poruszały nozdrzami.
Znalazły się w atmosferze pewnej światowej elegancji, uzewnętrzniającej się niemal w każdej sferze kobiet w jednakowy sposób.
Towarzystwo to składało się z trzech kobiet i jednego mężczyzny.
Przez chwilę wszyscy siedzieli we względnym spokoju, lecz szybko szepty się rozpoczęły.
– Nie wszyscy przyszli – szeptała któraś z kobiet.
Mężczyzna roześmiał się półgłosem.
– A mówiłem… nie jedźcie.
– Pewnie – odparła inna kobieta – tobie dobrze, masz całą gażę i jesteś sam.
– Ja ci kazałem zostać matką?
– Ach! jaki pan jest trywialny.
– Nie, no… to doskonałe. Wyjeżdżasz ze swymi dziećmi na każdym kroku.
– Mój kochany, daj mi spokój.
Nastąpiło znów chwilowe milczenie.
– Gdzie pani zostawiła dzieci? – pytała znów pierwsza z kobiet.
– W numerze zamknięte.
– Co też pani wyrabia! Jeszcze się kiedy spalą.
– Pochowałam zapałki. Zresztą one do tego przyzwyczajone. Będą siedziały po ciemku aż do mego powrotu. Wczoraj Kazio tylko westchnął, żeby choć było światełko… Ja mu mówię: „Nie można, Kaziu.”
A on na to: „Dobrze mamusiu, ja tylko tak…”
– Ile lat ma Kazio?
– Pięć.
– A mała?
– Trzy.
– Dlaczego pani je wozi ze sobą?
– A gdzież je zostawię? Przy kim? Mam to ja kogo? Rodzinę albo co?… Pani dobrze, pani ma matkę…
– E! lepiej niech mi pani o tym nie mówi.
W uszy Tuśki wpada ten szept doskonale, lepiej niż to, co mówią aktorzy na scenie. Zresztą przestała się interesować czworokątem, złożonym z męża, kokotki, żony i kochanka żony.
Czuje instynktownie, że poza nią są właściwe tragikomedie i że tam aż kipi od życia i jego prawdziwej melancholii.
Znów daje się słyszeć głos męski:
– Czemu pani do domu nie idzie?
– Do jakiego domu?
– Ano, do numeru, do dzieci.
– Przyszłam zobaczyć, może co dostanę z dzisiejszego przedstawienia.
Aktorki zaczęły się śmiać dyskretnie.
– Lepiej uciekaj – zawyrokował mężczyzna – bo okaże się, iż musicie dopłacić i będzie pani musiała coś z kieszonki dołożyć.
– O! o! to mnie nie ma.
Szelest sukni, brzęk breloków i z symfonii perfum ulatnia się i ginie trèfle incarnat.
Jeszcze w przejściu szumi suknia, kiedy daje się słyszeć szept pozostałych:
– Szalona!
– Daj spokój… Biedna kobieta.
– Co, biedna? – szydzi mężczyzna. – Potrzebne jej dzieci? co?
– A! mój drogi – oburza się jedna z aktorek – to trudno, kobieta, niestety, nie może być kukułką, tak jak ty.
– Legenda o kukułce obalona – wymyśl pani co innego.
– Nie wymyślę, dopóki będą tacy jak ty ludzie.
– Zrobiłem ci co złego?
– Mnie nie, ale…
– No, to daj spokój, bo się zemszczę.
– Ty?
– Ja…
Śmiech leciuchną gamą wstrząsa brelokami.
– Jak?
– Rozkocham i unieszczęśliwię.
– Ach, ty głupi! głupi!…
Jak kuglarze japońscy szklanymi