Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska

Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska


Скачать книгу
się, czy kocha swe dzieci, a zwłaszcza, jak je kocha. Wiedziała, że to jej obowiązek, a to, co było obowiązkiem, rozum jej każe wypełniać. A więc tak, naturalnie, kochała te grzeczne i miłe istoty, które były ładnie ułożone same przez się, uczyły się dobrze, nie chorowały i nie zabierały dużo miejsca. Wie, że już nie ma ich na Wareckiej, że są na wsi, że im jest dobrze, dlaczego ma się o nie troszczyć?

      Błądzi jednak znów po swoim mieszkaniu. Nudzi ją to i męczy.

      Dudnienie bosych nóg w sieni.

      Sapanie, macanie klamki i wreszcie wpadnięcie zlanej deszczem gaździny z menażkami.

      – Dobre południe!

      Od pieca senny i zdziwiony wzrok Pity pada na tę góralkę z rozchamraną na piersiach koszulą, w serdaku o wywróconym włosie, z chustką żółtą, spraną deszczem na kosmykach włosów czarnych jak hebany.

      A dla kontrastu z tą czernią i gęstwą włosów młodych i zdrowych – twarz dzika, na wpół zwiędła, bez wieku, podobna do zbłoconego jesiennego liścia, wbitego w ziemię bezlitośnie, a potem wichurą wydartego z błota i rzuconego o mroźnym wieczorze w przestrzeń bezdrożną.

      Ta kobieta nie ma oznaczonych lat. Starcze bruzdy twarz ryją, oczy iskrzą się temperamentem młodości.

      Pod serdakiem pierś zwiędła, a nogi jak młodej kozicy, co po reglach skacze.

      Przypadła do stołu, uderzyła w niego menażkami, rzuciła talerze, widelce, łyżki, noże… Pokazała rząd białych, czystych zębów.

      – Psota? – ha?… – wyrzekła, ocierając szerokie ręce o fartuch.

      Pita patrzała ciągle na gaździnę jak na ciekawy okaz lub ilustrację w jakimś dzienniku.

      Góralka wzrok dziewczyny podchwyciła.

      – Cni się wam?

      Pita z przyzwyczajenia uśmiechnęła się, choć nic nie rozumiała.

      – Nie banujcie, bo się osbiere. Pan Jezus da, że się osbiere!

      Uśmieszek uprzejmy Pity przechodzi w ironię.

      – Pojedźcie se, to się wam tak cnić nie będzie. Chmury uciekną żyćkie i będziecie wartko latali po ulicy, kielko sami zekcecie!…

      Tuśka podeszła do stołu i porządkowała nakrycie.

      – Moja gaździno, a to wasz dom będzie tak cały stał pustką? – spytała.

      – Nie… – odparła góralka – do tej izby naprzeciw przyjedzie jeden pan niepłony. On już trzeci rok do nas przyjeżdża. Miał już być, ale cosi kansi się stało i ni ma go do dzisiok. Ale przyjedzie.

      Pita i Tuśka siedziały już za stołem i matka dostrzegła, że dziecko, zamiast jeść, pilnie obserwuje góralkę, uśmiechając się ironicznie.

      – Pito, proszę cię, jedz zupę! – wyrzekła, o ile możności najrozumniejszym tonem.

      – Panienka nie rozdęta, to się i bele cem naźre… – tłumaczy gaździna.

      Podchodzi do pieca, obciera z lubością kafle mokrym fartuchem, a potem patrzy z dumą na „kanapę”, którą nabyła umyślnie, aby móc podwyższyć czynsz od „sezonu”.

      – Pikna kanapka? co?… – pyta żądając przyświadczenia.

      – Chciałam was prosić, żebyście ją wynieśli – odpowiada Tuśka.

      Oczy gaździny mało nie wyskoczą z orbitów.

      – Locego?

      – Bo ją czuć sianem.

      Gaździna widocznie uczuła się dotknięta.

      – Pikna kanapka – powtórzyła – ale jak jej nie chcom, to jom damy panu, co przyjedzie wnetki.

      Po chwili znów z lubością zaczęła piec ścierać fartuchem.

      – Pikny piec… – zamamrotała.

      – Cóż, kiedy się w nim nie chce palić – odrzuciła Tuśka.

      – O!… co też ta gadajom… takie tafle śklące, to je pikny piec. Dałak za niego dużo pieniędzy.

      – Może… ale patrzcie, co tu dymu…

      – E!… bo co wam powiem… to bez te kawcyska.

      – Jak to?

      – Ano… nie słysom, jak się to dreją?

      – Ach!… to kawki.

      – No, ale kawcyska. Do komina się napcha i tam się tak wędzi…

      Tuśka wsłuchiwała się w ten ochrypły głos z jakąś nieokreśloną przyjemnością. Skrzypiało to, świszczało, czasem jęknęło. Wolała słuchać niż patrzeć na tę gaździnę, bo twarz płaska i jakby rozgnieciona zdawała się nie mieć w sobie ani jednej iskierki łagodności. Nic kobiecego. Coś surowego, kanciastego jak cały styl chaty, jak te belki, obciosane silnymi uderzeniami siekiery.

      Natomiast w głosie coś się łamało, coś tam drgało miękko, zwłaszcza gdy z lubością ta kobieta zwracała się ku swej własności, ku temu, co posiadła już siłą wielkiej woli i starań całej przeoranej młodości.

      Tuśka i Pita jadły zimne i niesmaczne potrawy, rozmazane na dnie menażek.

      Ustępowały sobie wzajemnie lepsze kawałki; ceremoniując się coraz wykwintniej.

      – Proszę cię… proszę, moja droga… zrób mi tę przyjemność, dziękuję mamuńci…

      Zwyczajem przyjętym, Tuśce zdawało się, iż wypełnia obowiązki dobrej matki, zmuszając dziecko do wlewania w siebie dużej ilości letniej, tłustej wody, nazwanej rosołem, i do usilnego darcia zębami łyka krowiego mięsa, ochrzczonego polędwicą.

      – Jedz… proszę cię…

      Dziewczyna żuje z widocznym, choć pokrywanym wstrętem szablonową strawę, która ma ją „odżywiać”.

      Deszcze leje na dworze z coraz większą zaciekłością.

      – Siąpi! – wyrokuje gaździna, która teraz wpadła w ekstazę przed wykrochmalonymi firankami, podpiętymi kawałkami niebieskiego papieru.

      – Pikne firanki… – zaczyna.

      Lecz Tuśka, która w tej chwili czuje całe mizeractwo otoczenia i owej upragnionej „wiledżiatury” – postanawia czymś ubarwić sobie i dziecku to życie.

      – Chcesz ciastko z kremem? – zapytuje Pity, odsuwając z niezadowoleniem talerze.

      – Dziękuję mamusi!

      – Czy tu jest cukiernia?

      – Hej, cegok by nie było.

      – Może wasz syn by poszedł po ciastka? Dostanie za drogę.

      Gaździna parsknęła śmiechem.

      – Mój syn? – Adyk on w Hameryce!

      – No, a ten młody góral, co nam tu wczoraj pomagał rzeczy rozpakować?

      – Jakowy?

      – O, mamuńciu – zawołała Pita – ot, on idzie do szopy…

      Gaździna wyjrzała przez okno, unosząc delikatnie firankę.

      – Ten?… dy to… mój…

      – No, więc…

      – Mój mąż, a nie syn.

      Zapanowało chwilowe milczenie.

      *

      Do szopy poszedł i strząsnąwszy z deszczu kapelusz Józek Obidowski, Chrobakiem nazwany, mąż ślubny Wikty Obidowskiej, wszedł


Скачать книгу