Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
towarzystwa poszłabym może na wirchy.
W gruncie rzeczy jednak krew w nich krążyła leniwo, a te drugie istoty, te „one” rzeczywiste i prawdziwe, wracały umysłem do powiewającej na werandzie rozmokłej płachty teatralnej, która miała je zaprowadzić w krainę płóciennych, cuchnących smreków i strumieni, białą farbą namazanych.
Odczuwały, rozumiały tak naturę. Z nią, z tą papierową i cuchnącą, wchodziły szybko w kontakt i bez natężania pływały po powierzchni sztucznego stawku, napełnionego letnią wodą. Nie potrzebowały zdobywać się na wysiłek, jeden – jedyny, który byłby wprowadził je w głębie oceanu Piękna istotnego i dał im możność zlania ich dusz z duszą przyrody.
Zmartwiały wśród pyłów i kamieni miast, martwo czuły i martwe były ich upodobania…
Przed nimi powoli wyłonił się cały łańcuch gór, ułożonych w trzy ostro odcinające się warstwy.
I każda z nich miała inny ton, jak trzy warstwy szmaragdu, szafiru i opalu.
Najbliższa – ta, która łączyła się ze szczytami smreków, a miejscami spływała jasnozieloną strugą łąki, niknącej wśród will i domów, zielona była, aksamitna, wyraźna i przeciemna.
Nad nią wznosił się drugi taras z szafiru, przetykanego srebrem śniegu, i smuga ta miała w sobie tajemniczość znikającego w szmaragdowej toni, szeroko rozwartego, archanielskiego skrzydła.
Rozmodlone, rozwarte ku górze jak hymn, jak strażnica pięło się to skrzydło niewidzialnego ducha ku opalowej warstwie widmowej, wyniosłej, dalekiej, rozpływającej się w błękicie bladym niebios, na które biały księżyc wypłynął, ni to obłok, ni to nagłe rozwarcie się tego błękitu w srebrny, lekki puch.
Od Tatr, od hal, od wianków kosodrzewiny, na które spływał welon śniegów, niosło przedziwną wonią świeżej żywicy i czystego Ducha.
Dobro tam panowało. Dobro ciche i ukojenie bez granic. Dobro to płynęło całym potokiem ku ludzkim piersiom, ku ludzkim duszom. Chciało w nie wniknąć, rozmarzyć, ukoić, nauczyć kochać, przebaczyć, zapomnieć i stanąć wobec wielkiej Zagadki bez trwogi, z przygotowaniem zupełnym.
Lecz o warstwę nędzy, niby zdobytej doskonałością życiowych, ludzkich, mrówczych zabiegów w celu ulepszenia bytu i umożliwienia wygodnej podściółki duszy i ciała, obijały się często na próżno owe świeże, wonne i czyste wiewy nad szmaragdem lasów wznoszącego się archanielskiego skrzydła.
Wzrok ludzki, przyzwyczajony ryć bruk miejski, z trudnością sięgał do wyżyn opalowych i tam starał się odnaleźć początek wszelkich najpiękniejszych idei ludzkości.
Rył ciągle, rył powoli, pod ciężarem powiek wpółsennych i chorych.
Przed łańcuchem Tatr, przed ich szmaragdem, szafirem i opalem, przed ich mądrą i wielką pięknością stają dwie postacie kobiece w popielatych bucikach, na wysokich, francuskich obcaskach, z szyjami szczelnie opancerzonymi w wysokie jak u pruskich junkrów kołnierze.
I jedna mówi do drugiej:
– Chodźmy już do domu.
– Dobrze, mamusiu.
– A uważaj i patrz przed siebie, żebyś nie zabłociła bucików.
I idą sobie, jedna za drugą, mniejsza przodem, w jednakowych, narzuconych na plecy granatowych żakiecikach o złotych guziczkach.
Idąc patrzą ciągle w ziemię, ryją wzrokiem po chodniku, wybierając suchsze miejsca i chroniąc jasne buciki.
Nagle opalowe, widmowe kontury gór obrysowały się złotopurpurowym paskiem.
Jest to nadzwyczaj piękne, niewypowiedzianie piękne zjawisko i chwila to dziwna, uroczysta, jakby natura dyszała żarem swej drugiej, doskonalszej, astralnej duszy.
I w takiej chwili już rozróżnić nie można, czy to odblask słonecznych ostatnich blasków, czy to powstanie wypromieniowania własnego światła z łona ziemi, tak krwawo, tak ofiarnie, tak płomiennie znaczą się w przestworzu świetlane linie gór.
Lecz idące dwie kobiety nie dostrzegają tych cudów, one idą jedna za drugą w swych granatowych żakiecikach i patrzą uważnie na dół na ziemię, aby ocalić nowe, śliczne, popielate buciki.
V
Doszły do domu, który jak dziwne, żółte pudełko wdzięczył się z daleka kolorowymi szybkami werandki, osłonionej lasem maluchnych choinek.
W milczeniu przeszły po deseczce, rzuconej przez rowek, i skierowały się ku sieni.
Pierwsza weszła w głąb trochę ciemnawą Pita, lecz cofnęła się i stanęła u progu.
Delikatny rumieniec pokrył jej twarzyczkę.
Idąca za nią matka zatrzymała się zdziwiona.
– Dlaczego nie idziesz? – zapytała dziecka.
Lecz ona chwilowo zdawała się wahać z odpowiedzią.
– Nie wiem… noga mnie zabolała – wyrzekła cichutko.
– Cóż znowu! Może zwichnęłaś?
– Nic, nic…
Tuśka usunęła dziecko i weszła do sieni.
Jakieś dwie postacie ciemne przylgnęły w kącie do siebie i tak były rozszeptane, iż nie widziały wejścia Tuśki i Pity.
Kobieta uczepiła się u szyi mężczyzny i coś mu mówiła do ucha, przekładała, tłumaczyła.
On tylko kiedy niekiedy potrząsał głową i z cichym chichotem całował ją raz po raz w szyję.
Jego ręka bieliła się na brązowym tle jej serdaka.
Z jej głowy spadła chustka, a ukośne światło, bijące na nich cieniutką strugą, rozświetlało jej włosy płowe złotawą, delikatną mgiełką.
Zaszyli się tak w kąt sieni pomiędzy wióry nagromadzone tu i heblowiny jak w mech, jak w trawę.
Bezpieczni byli i radzi sobie, a prości, młodzi jak dwa smreki rosnące na jednym stoku góry.
Tuśka natychmiast rozpoznała w mężczyźnie Józka, zwanego Chrobakiem, „piknego” męża gaździny.
Kobiety nie znała, nie widziała jej nigdy w chacie.
Ogarnęło ją uczucie niesmaku.
To oszukiwanie starej żony pod progiem jej mieszkania przejęło ją wstrętem.
– Idźcie stąd precz! – wyrzekła twardo.
Lecz oni nie rozpletli z uścisku rąk, tylko otworzyli drzwi do izby i weszli, cicho stąpając w swych kierpcach rozmokłych.
Wówczas Tuśka przypomniała sobie o córce i zwróciła się ku niej wzburzona:
– Chodź, Pito – możesz już przejść.
Dziecko z ciekawością patrzyło w kąt, gdzie przed chwilą stała całująca się para.
Ociągając się wchodziła do pokoju.
– Chodź już! – zawołała matka.
W pokoju znalazły gaździnę, która fartuchem miłośnie ocierała piec. W serdaku, wywróconym włosem do góry; z włosami jak atrament, spadającymi w cienkich kosmyczkach po obu stronach pociągłej, żółtej twarzy, robiła wrażenie wodza indyjskiego, wziętego w niewolę i zmuszonego do sprzątania w zakopiańskich izbach.
Ta sama niemal złość, to coś niewysłowionego, co chwytało istotę Tuśki gorącą obręczą żalu, tęsknoty i wzgardy, przejęło ją i teraz.
Zwróciła się do gaździny:
– Moja gospodyni – wyrzekła zdławionym głosem