Mama sobie życzy. Ignacy Maciejowski

Mama sobie życzy - Ignacy Maciejowski


Скачать книгу
tęsknoty, a nie czuć potrzeby użycia swych zdolności.

      – Utrzymujesz pan zatem, że nie jesteś zdolny uczuć potrzeby jej użycia.

      – Najlepiej, pani, robić wszystko, rozumie się piękne i dobre, bez konieczności uczucia potrzeby, robić dlatego, że inaczej robić nie możemy i nie umiemy.

      – A ten frazes z jakiej dziedziny nauki?

      – Z piękna i prawdy.

      – Sądzisz pan, że tak mógłby się wyrażać Don Juan?

      – Lubisz go pani?

      – Jestem tylko zdolna gardzić podobnym charakterem.

      – Można gardzić, a mimo to mieć zawsze słabość.

      – Można gardzić i nienawidzieć.

      – A ja mam litość i sympatje dla zdradzonych, gdyż wierzę, że oni jeszcze zawsze kochają.

      – I sympatje?

      – Sympatje, do jakiej ma prawo każde sieroctwo, sympatje dla opuszczonych i cierpiących.

      Nasza piękna dziwnie się zamyśliła, podnosząc zadumane oczy na młodego człowieka.

      – Róża pani zbladła, moja zawsze zarumieniona – nadzieją.

      – Czy widzisz, moje dziecię, jak szczególnie księżniczka Beatrycze ma uczesane włosy?

      – Po grecku, pani.

      – W jakim stylu? panie profesorze.

      – Nie jestem w stanie rozróżnić, zaledwo zdecydowałbym się określić go ze zwojów warkoczy na główce pani.

      – Słucham.

      – O ile mi się zdaje, jest to genre Antygony.

      – Dziwnie się pan uśmiechasz, a ja nie przypominam sobie historji.

      – Uśmiecham się, pani, z żalu nad sobą.

      Dyrektor orkiestry zastukał pałeczką o budkę suflera, młody człowiek wyszedł – muzyka odezwała się, kurtyna odsłania pomnik komandora, widzowie czekają z bijącem sercem chwili porwania Don Juana do piekła.

      Biała róża pochyliła się, ciemne oczy uzbrojone w szkła, ciekawie spojrzały ku krzesłom, patrzały długo, nikt się nie obracał. Lornetę położono na balustradzie, oczy nieruchomie utonęły w przestrzeni – blada twarz i smutny uśmiech.

      Obok salonu budoar wysłany zielonym dywanem, zielone portjery, przeszywane złotem, na wpół odsłaniały jego wnętrze.

      W salonie drzemały szlachetne, dobrotliwe rysy matki Ady, drzemały nad książką. Budziły się dobra kobieta, aby spojrzeć do budoaru, i zamykała oczy, aby zadrzemać z odbitym obrazem. Przywiązanie do swego dziecięcia po za niem nic, przepaść, koniec świata, z niem nawet cierpienie radością, upojenie w poświęceniu. Otwierała oczy, aby je zobaczyć, i zamykała, aby je w ciemności widzieć.

      A w budoarze – sztalugi, na nich rozwieszone płótno olejnego obrazu. Przed obrazem niebieska sukienka z białymi wylogami, popielate włosy uczesane a la Antygona, ozdobione jedną zarumienioną różą. Biała ręka trzyma paletę, w drugiej pędzelek dobiera farb; zamyślenie na czole, w oczach spokój i rezygnacja.

      – Utrzymujesz pan, że koloryt zbyt niebieski? – nie odrywając oczu od palety, mówiła Ada do młodego człowieka.

      – Utrzymuję, iż koloryt, gdyby był więcej przeźroczysty w lazurze i więcej głęboki, byłby kolorytem Perugina.

      – Ja nic jestem Rafaelem i moim mistrzem nie był Perugino.

      – Masz pani za to dziś perspektywę, sposoby, sztukę, światło i cienie rozłożone na gradusy, obliczone na milimetry.

      – I tem każesz mi pan zastąpić brak poczucia i twórczości?

      – Radzę jedno z drugiem połączyć.

      – A jeżeli nie ma ani jednego ani drugiego?

      – Pracować lub rzucić.

      – A zatem przekreślmy przeszłość i dajmy pokój.

      Miss z szybkością błyskawicy robi ukośną kreskę złotawą farbą przez całą długość obrazu.

      – Otóż mamy i złoty ton – rzekł ze spokojem młody człowiek – wprawdzie zbyt silny, może nam się jednak uda złagodzić jego gniew i siłę, rozprowadzić, zharmonizować, ożywić tchnieniem miłości i ciepła, gdyż to złoty promień światła.

      Młody człowiek wyciągnął rękę po paletę, oddano mu w milczeniu, zabrał pędzelki, nie broniono ich, zabierał laseczkę do oparcia ręki, podano ją, usiadł, zbierając delikatnie złotawą farbę, rozświecał ją, rozjaśniał, rozbielał, wydobywając biały promień światła.

      – Pan profesor wszystkim sztukom pięknym hołdujesz?

      – Zawsze malarstwu więcej jak poezji, o którą raczysz mię pani posądzać.

      – Nie pisałeś pan nigdy wierszy?

      – Któż nie składa rymów w ośmnastym roku i kto się wtedy nie kocha?

      – Kochałeś się pan zatem już raz?

      – Nawet i dwa.

      – I zapomniałeś?

      – Zapomniano o mnie, a ja się uśmiechałem, – I przebaczyłeś?

      – Owszem, byłem wdzięczny.

      – Za co?

      – Że mię zapomniano prędzej, zanim mogłem się przywiązać.

      – Czyż to można się kochać prawdziwie więcej jak raz?

      Młody człowiek odrywa oczy od pejzażu, miss nie śmie znieść jego spojrzenia i odwraca główkę.

      – Można – odpowiada z powagą.

      – I wierzysz pan w to, co mówisz?

      – Najzupełniej.

      – I mówisz pan tak spokojnie.

      – Bo dlaczegoż mam być niespokojny?

      Młody człowiek przestaje pracować.

      – Moje dzieci – odezwał się głos z salonu – jak będzie skończone, proszę mię przywołać.

      Mama mówi – zauważył młody człowiek.

      – Ach, mamo, jeszcze długo, zepsułam, pan Juljusz poprawia, nadając wszystkiemu arystokratyczny ton.

      – Może za bardzo kaprysisz?

      – Okropnie.

      – Panie Juljuszu, strzeż się rozkapryszonych.

      – Boję się nawet i dlatego jestem cichy i pokorny.

      – To ma znaczyć, mamo, że jest zjadliwy i szyderski.

      – Wzywam do zgody.

      – Zmieniasz pan obraz, traci on surowość, monotonność, rozjaśniasz go, dajesz mu harmonię, urok, całość.

      – To nie ja, pani, to tylko ton, który się z po za chmur przedarł w promyku bladego światła, zaświecił na krzyżu kościółka, rozjaśnił jego kopułkę, oświecił czoło starca, zamigotał na uszkach i łebku jego psa, przyczołgał się po zielonej łące i odbił w stawie, świeci urokiem radości promienia, osuszającego łzy.

      – To pan nazywasz tonem?

      – To nazywam dobrym tonem w malarstwie.

      – A w życiu?

      – Tonem różnorodnych myśli i pragnień powinni być jeden cel zadania życia.

      – Ciekawam.

      – Jakże


Скачать книгу