Zemsta i przebaczenie Tom 1 Narodziny gniewu. Joanna Jax
że nie możesz mi tego darować. No cóż, zasłużyłem sobie swoimi złośliwościami.
– Czyżby pan już nie miłował komunizmu i nawrócił się na drogę cnoty?
– Ależ skąd, ale niewłaściwe było przekonywanie ciebie do tej idei.
– A gdzież są pana urocze towarzyszki? – zapytała słodko.
– Teraz to ty jesteś złośliwa. – Roześmiał się.
– A pan nie odpowiedział na moje pytanie. – Również się roześmiała.
– Gdy zobaczyłem tutaj ciebie, pożegnałem się z nimi bez żalu.
– Widzi pan mnie i co dalej? – Hanka wyraźnie bawiła się Łyszkinem.
– Jeśli pozwolisz, odprowadzę cię do domu – powiedział hardo.
– Już obiecałam to hrabiemu Niechowskiemu – odparowała.
– Jestem zazdrosny. Porachuję mu kości.
– Naoglądał się pan za dużo filmów. A długo pan zabawi w Warszawie? – zapytała, bo zaczęła jej się podobać jego bezpośredniość i brak zadęcia.
Nabrał ogłady i najwyraźniej nie zamierzał już naprowadzać jej na drogę komunizmu. Był inny niż ci wszyscy mężczyźni kręcący się wokół niej. Była prostą dziewczyną ze wsi i brakowało jej tego w kontaktach z ludźmi, a Igor Łyszkin mógł jej odrobinę takiej świeżości zaoferować.
– Jeśli tak, to w takim razie proszę przyjść na mój spektakl do Czarodziejskiego Fletu – dodała.
– Czuję się zaproszony – powiedział, uradowany, i dodał: – Gdybyś jednak zechciała nie nazywać mnie „panem”, byłbym bardzo szczęśliwy.
– A jednak wciąż bolszewik. – Zaśmiała się. – Nigdy bym nie pomyślała, że bolszewicy to tacy mili mężczyźni.
Gdy Alicja dotarła do mieszkania, już nie płakała. Miała wrażenie, że wylała już wszystkie łzy podczas drogi. Czuła się pusta w środku. Chytry plan, który opracowała, żeby usidlić Juliana, okazał się dramatyczny w skutkach. Co sobie myślała? Że Julian zapała miłością do dziwki? Czym mu chciała zaimponować? Miłością za pieniądze? On próbował zawrócić ją z tej drogi, był nawet zły za taką propozycję, ale ona gdzieś w środku łudziła się, że ta noc zmieni się w coś niepowtarzalnego i tak pięknego, że pozostawi wspomnienie czułego dotyku, szeptanych wyznań i tęsknoty, która na powrót przywiedzie do niej kochanka. Tymczasem otrzymała zastrzyk pogardy i złości. Może dlatego, że naprawdę ją lubił i dobrze jej życzył? A ona, głupia, zamieniła to w grę. Stawka była wysoka, ryzyko ogromne i, niestety, przegrała.
Jej przyjaciółka w tym samym czasie miała doskonały humor. Występ Hanki spodobał się krytykom, zapewne jutro pojawią się wzmianki o jej oszałamiającym recitalu, a poza tym zyskała dwóch interesujących wielbicieli. Niechowski zaproponował jej dansing w Adrii następnego wieczoru, a Igor Łyszkin przyrzekł, że pojawi się na spektaklu. Nieco igrała z losem, umawiając się z dwoma fatygantami w jeden wieczór, ale Łyszkin co najwyżej mógł przesłać jej kwiaty po przedstawieniu i umówić się na kolejny dzień. Igorowi nieco brakowało światowych manier, zapewne dlatego, że zbyt długo przebywał wśród komsomolców wywodzących się z bardzo różnych warstw społecznych, natomiast Niechowskiemu nie ufała do końca. Słyszała, że jest kobieciarzem i każdą wschodzącą gwiazdę obdarza uczuciem, dopóki następna nie pojawi się na firmamencie.
Następnego ranka dziwne uczucia targały każdym z uczestników libacji w Gastronomii. Walter von Lossow miał potwornego kaca i niewiele pamiętał z poprzedniej nocy. Wiedział, że przyszedł do hotelu z trzema fordanserkami, których imion nie pamiętał, a ich twarze zdawały się rozmazanymi plamami.
Natomiast jego kompan od stolika, Igor Łyszkin, od południa szykował się na spektakl w Czarodziejskim Flecie. Nie wiedział, jak zaimponować takiej kobiecie, jaką stała się Hanka Lewin, jednocześnie czuł obrzydzenie na myśl, że miałby przed nią udawać kogoś, kim nie był. Lewinówna pięła się po szczeblach kariery, skupiała wokół siebie wszystkich mężczyzn, których nienawidził, i śmiała się z jego światopoglądu. A jednak poprzedniego wieczoru zdołał w niej odnaleźć prostą, swojską dziewczynę, która potrafiła mieć cięte riposty i głośny śmiech, nieprzystający do takiej diwy jak ona. Kogo zatem miał zagrać tego wieczoru, żeby ją uwieść? Po kilkugodzinnych przemyśleniach, wątpliwościach i miotaniu się niczym wygłodniałe zwierzę w klatce doszedł do wniosku, że będzie po prostu sobą, Igorem Łyszkinem. Jeśli go zechce, to takim, jakim był. Jeśli nie, niech idzie do diabła z którymś z tych wymuskanych paniczyków.
Julian Chełmicki, gdy otworzył oczy, pomyślał, że jego największym pragnieniem jest wymazanie poprzedniego dnia z kalendarza. Dotychczas Adrianna była w jego sercu, niczym constans, piękna, zmysłowa i słodka. I nawet jeśli dopuszczał się rozpustnych czynów, nie miały one wpływu na jego uczucia. Ot, czasami wraz z kolegami korzystali z usług cór Koryntu, które nie pozostawiały najmniejszego śladu ani w sercach, ani w umysłach, i na ich szczęście również na przyrodzeniach. Tymczasem spotkanie z jedną z nich miało odwrotny skutek i kompletnie przewróciło mu w głowie. „Kim jesteś, Alicjo Ross?” – pytał siebie, używając jej scenicznego pseudonimu, jakby bał się nawet w myślach nazywać ją prawdziwym nazwiskiem. Julian tak bardzo nie chciał, żeby śliczna, zielonooka Alicja była tym, kim była. Warszawską cichodajką, którą mógł mieć każdy. Nawet jeśli nią była, dlaczego właśnie jego uparcie ciągnęła do łóżka, by potem zostawić zapłatę na stole i wyjść. Chciała go upokorzyć, to pewne, ale nie rozumiał po co i nie wiedział dlaczego. Gdyby była w nim zakochana albo odrobinę go lubiła, nie stawiałaby go w takiej sytuacji. A jednak wciąż słyszał jej rozpaczliwy głos, żeby przestał, czuł odciśniętą na policzku jej drobną dłoń i jak napina ciało pod jego ciężarem. Była dziwką, a nie zachowywała się jak one. Te kobiety nie płakały, były znudzone albo wulgarne, ale na pewno nie przejęte obcowaniem z mężczyzną. A przede wszystkim nie pogardzały zapłatą, nawet jeśli odczuwały przyjemność.
Hanka o poranku podśpiewywała, zastanawiając się, czy już będzie rozpoznawana na ulicy, co napiszą dzisiejsze gazety i czy Wojnicz wyprzeda wszystkie bilety na trzy miesiące naprzód. Coraz mocniej czuła, że powoli przestaje pasować do Czarodziejskiego Fletu. Ten mały teatrzyk, wciśnięty w oficynę pomiędzy cukiernią a księgarnią, okres świetności miał już za sobą. Nieremontowany od dwudziestu pięciu lat, sprawiał wrażenie podrzędnego wodewilowego teatrzyku dla biedoty. Krzesła się chwiały, ich pokrycie było mocno powycierane, nawet gdzieniegdzie przetarte, a na premiery wypożyczano fotele z innych miejsc, by co ważniejsi goście nie pouciekali, zanim zacznie się spektakl. Wojnicz specjalnie ustawiał rampy tak, aby broń Boże światło nie padało na widownię. W przeciwnym razie widzowie ujrzeliby nie tylko sfatygowane krzesła, ale również sczerniały parkiet, zdeptane chodniki i ściany pokryte sadzą, która pamiętała czasy, gdy teatrzyk nie miał jeszcze elektryczności. Kurtyna była spłowiała do tego stopnia, że nikt nie byłby w stanie odgadnąć jej pierwotnego koloru, a deski sceny łatano naprędce, gdy któraś pękała. Zaplecze nie prezentowało się lepiej. Garderoby były zbyt małe, by w jednej pomieścić szóstkę dorodnych dziewcząt, a krawca umieszczono w składziku na szczotki, bo zabrakło pomieszczeń nadających się do użytku. Dyrektor Wojnicz zaś wolał inwestować w dobrych artystów niż w remont tego przybytku i wszystko, co zlecał do naprawy, nosiło znamiona prowizorki.
Hanka jednak wierzyła, że trafi się ktoś, kto wyzwoli ją z oków niezbyt uczciwej umowy i będzie