Powiem ci coś. Piotr Adamczyk
zwodzą i obietnica nie będzie spełniona.
Wcale nie marudzę, ale są takie dni jak dzisiejszy, że nikt do mnie nie dzwoni, nie pisze, nie kocha mnie, ani nawet o mnie nie myśli, i mam wrażenie, że nawet ziemia mnie przyciąga tylko z przyzwyczajenia. Dom prowadzę samodzielnie, gotuję dwa razy w tygodniu, nie przeszkadza mi ta sama zupa kilka dni z rzędu. Sprzątać też wolę sam, robię to niemal odruchowo – myję od razu każdy użyty nóż albo talerzyk. Czasami łapię się na tym, że podczas przyrządzania śniadania sięgam po ten sam nóż kilkakrotnie, za każdym razem płucząc go potem i wycierając. Może to jakaś nerwica. Nie wnikam, nie chcę wiedzieć.
Kiedy mieszkałem z Marysią Jezus, a potem z Magdaleną, zauważyłem, że osoba przy zlewie traktowana jest inaczej niż pozostali domownicy. Nikt od niej niczego nie chce, bo ma mokre ręce, nikt o nic nie prosi, bo jest w wyraźny sposób zajęta. Dlatego po każdym posiłku od razu zajmowałem miejsce przy zlewie. Kiedy uczyłem się roli, pisałem albo przeglądałem nowe scenariusze, zawsze ktoś wchodził do pokoju i zawracał głowę. Bo wiadomo, jeśli pracujesz w domu, nie jesteś zajęty. Mycie garnków i talerzy to co innego, konkretna robota. Dlatego w naszym domu nigdy nie było zmywarki. Za nic w świecie nie zrezygnowałbym ze swojego azylu przy zlewie. Teraz mam go niby w całym domu, ale azyl rozciągnięty na całą przestrzeń staje się pułapką.
Prasa donosi, że brytyjskim astronomom z Keele University po raz pierwszy udało się zaobserwować planetę podobną do Ziemi. Jest ona jednak o tyle lepsza od Ziemi, że bez Ziemian.
Codziennie wrzucam do kosza w pralni jeden T-shirt lub koszulę, dżinsy co dwa tygodnie, na wizytę Tulinki musiałbym za długo czekać, więc coś mnie kusi i pod pretekstem nagle nagromadzonych rzeczy do prasowania piorę wszystkie swoje czyste ubrania i dzwonię po dziewczynę. Przyjeżdża w południe, częstuję ją kawą, potem herbatą i ciastkami. Bardzo jej przeszkadzam w tym prasowaniu, ale jest gorąco, a ona pochyla się nad żelazkiem w mocno wydekoltowanej bluzce. Piersi kobiety są jak góra lodowa, zazwyczaj tylko jedna dziewiąta na wierzchu, ale i tak jest to widok tak wspaniały, że co kwadrans przynoszę kolejną herbatę; na szczęście nie jestem głupi i parzę w małych filiżankach, a nie w półlitrowym kubku. Ale i tak po godzinie kończą mi się wszystkie ciastka i widzę też, że dziewczyna już nie wypije więcej herbaty.
Ochroniarz zamknął za dziewczyną drzwi do podziemia willi. Wchodząc po schodach, czuła jego wzrok na swoich biodrach. Niech patrzy – życzyła sobie w duchu – niech o niczym innym nie myśli. I rzeczywiście, niczego się nie domyślił. A to on, rozpoznała go, był przecież wśród tych mężczyzn, którzy zabrali jej klientowi teczkę z dokumentami o ukrytym majątku Grohmanów.
Pamięta tamtą noc doskonale. Siedziała na tylnym siedzeniu taksówki, jechali Zgierską. Jej stały klient, znany w Łodzi biznesmen, siedział obok niej, rozmawiał przez telefon z kimś, kto miał mu pomóc w dostaniu się do jakiejś skrytki. Starał się mówić półsłówkami, ale mężczyznom po alkoholu półsłówka przechodzą często w wylewne zdania. Zrozumiała więc wystarczająco dużo. Wiedziała znacznie więcej niż ci, których niebawem miała spotkać. Domyśliła się wtedy, że jej klient został przez swojego rozmówcę zdradzony.
W drodze zebrało mu się na amory i kazał zatrzymać taksówkę na parkingu przy Zgierskiej. Kierowca dyskretnie udał się na spacer. Musieli być śledzeni, bo po paru minutach podeszło do nich dwóch mężczyzn. Jeden wyciągnął ją z samochodu, wyzwał od dziwek i kazał się wynosić. Odbiegła kilkadziesiąt metrów i schowała się za drzewem.
Widziała, jakmężczyźniszarpalijejwspółpasażera. Chcieli się czegoś dowiedzieć, ale on tylko rozkładał ręce. W końcu powlekli go na tyły cmentarza. Wtedy wrócił kierowca taksówki. Zaskoczony, rozglądał się w poszukiwaniu swoich pasażerów. Być może pomyślał, że zrezygnowali z dalszego kursu, bo zajrzał do bagażnika, by sprawdzić, czy zniknęły również ich rzeczy. Zobaczył teczkę, wyjął ją i otworzył. Wtedy zaskoczył go pierwszy z tych zbirów. Obezwładnił kierowcę jednym ciosem karate. Zawartość teczki wysypała się na trawę. Podbiegł drugi, pośpiesznie zebrali porozrzucane rzeczy i z teczką zniknęli w ciemnościach.
Zanim dobiegła na miejsce, kierowca wstał z ziemi i chwiejąc się, wsiadł do samochodu. Zdyszana patrzyła, jak odjeżdża. Zrezygnowana padła na kolana i zanurzyła ręce w trawę. Pod palcami poczuła dziwny dotyk. Metaliczny, ale jednocześnie miękki, ciepły. Wyłuskała przedmiot z trawy i podniosła do oczu. Złota nitka nawinięta na drewnianą szpulkę?
Wrzuciła do torebki i ruszyła w kierunku wyjścia z parku. Usłyszała syrenę radiowozu, a zaraz potem zobaczyła ostre światło jego reflektorów. Auto pędziło wprost na nią. Oślepiona zasłoniła dłońmi oczy. Usłyszała, jak wóz ostro hamuje, potem w nocnej ciszy rozbrzmiał stanowczy męski głos:
– Na ziemię! Kłaść się na ziemię! Policja!
Pomyślała, że to jakiś koszmarny sen. Posłusznie położyła się na ziemi, mając nadzieję, że zaraz zacznie świtać i się z tego koszmaru obudzi.
– Tu Tulicka – dzwoni z samego rana. – Dostałam wypowiedzenie z mieszkania, muszę za tydzień się wyprowadzić. Mogę u pana zamieszkać na miesiąc, a będę panu prasować? Proszę, proszę.
To ich taki podstęp. Kuszą tymi swoimi głosikami „proszę, proszę” i wiedzą, że nikt się temu nie oprze.
– Przez miesiąc? Ale ja nawet nie mam tylu rzeczy do prasowania.
– To je będę na bieżąco gniotła.
– Zastanowię się.
Dzwoni ponownie po minucie.
– Przepraszam, to chyba dziwnie zabrzmiało.
– Nie, całkiem przyjemnie.
– To dobrze, bo ja jednak lepiej prasuję, niż gniotę.
– A ja na odwrót.
– No widzi pan, jak bardzo się w takim razie przydam? Nie wiem, jak kobiety to robią, że wystarczą dwa zdania, a niedopowiedzeń jest jak z dziesięciu.
Słowa i ręce ławo utrzymać przy sobie, ale nie myśli. Wiodą mnie na pokuszenie.
Kończy pod wieczór, wyciągam z piekarnika pizzę, Tulinka zjada z apetytem, za oknem pada deszcz, a z radia akurat sączy się piosenka ze słowami Agnieszki Osieckiej.
„A na deszczu diabły rosną, diabły sieje wiatr.
Trzymaj mnie za rękę mocno, bo się skończy świat”.
Rozmawiamy o jej przeprowadzce, do której jestem już absolutnie przekonany, na dowód czego wręczam jej klucze. Od razu wrzuca je do torebki, przy okazji wyciąga pomadkę i maluje usta, a ja wiem, że kiedy odejdzie, znów wszystko stanie się szare jak pogoda za oknem, smutne i dżdżyste, więc gdy na chwilę idzie do łazienki, zaglądam do torebki, którą zostawiła na krześle, i wyciągam czerwoną szminkę. Chowam ją do kieszeni i przez resztę wieczoru patrzę na wargi dziewczyny, żeby zapamiętać ich kształt i później wyobrazić je sobie na swoich. Potem odprowadzam ją na przystanek, a kiedy wracając, biegnę przez park, tak ponury i ciemny, że przestaję wierzyć w kolory, ściskam czerwoną szminkę w dłoni. Kiedy to nie wystarcza, otwieram ją i przypominam sobie, jak ten czerwony kolor wyglądał na ustach.
Przygotowuję pokój dla panny Tulickiej. Na okres próbny, jak to powiedziała. Wynoszę z pokoju kaktusy i książki. Kaktusy są po Magdalenie. Książki moje, jeszcze z czasów najodleglejszej młodości. Miałem wtedy kilkanaście lat i absolutną szajbę na punkcie czytania. Nie do uwierzenia.
Pamiętam,