.

 -


Скачать книгу
fala napastników została odparta przez wojowników pilnujących wejść do jaskiń. Przegonili Nihwa włóczniami i ogniem. Ale nasi wrogowie nie są tępymi zwierzętami i swój rozum mają. Przegrupowali się i zaatakowali ponownie. Tym razem uderzając z brutalną siłą, używając kłów i pazurów, zdołali przedrzeć się przez strażników. A gdy zaczęli mordować kobiety i dzieci, zdarzył się cud.

      Ezra, zasłuchany w opowieść wodza, nie spostrzegł nawet, kiedy powietrze zaczęło niebezpiecznie drżeć, a wiatr stał się silniejszy. Ciemne chmury nadciągały w zastraszającym tempie.

      − Pojawił się on! Mój prapradziad. Ale nie wyglądał jak przedtem, ledwo przypominał Tamaska. Żelaźni Bogowie przerobili go na swój obraz i podobieństwo. Odprawili nad nim magiczne rytuały i dzięki temu posiadał siłę stu wojowników, szybkość wiatru, zręczność zwierzęcia, a zamiast miękkiej skóry w wielu miejscach wyrósł mu żelazny pancerz. W rękach dzierżył włócznię strzelającą błyskawicami. Sam jeden pokonał całą hordę Nihwa i przegnał wrogów za setną wydmę. Tamaskowie zostali uratowani.

      − Co się stało z twoim prapradziadem? – spytała Torres. – Został z wami?

      Wódz pokręcił głową.

      − Musiał odejść. Nie należał już do naszego plemienia. W połowie był Tamaskiem, a w połowie bogiem. Został Pierwszym Strażnikiem. Po nim byli następni. Tuż przed nadejściem Wielkiej Ciemności wyruszamy do świętego miejsca, żeby złożyć ofiarę.

      − Ofiarą jest jedno z was – uświadomiła sobie Torres.

      − Zgadza się. Najwaleczniejszy z wojowników dostępuje zaszczytu zostania Strażnikiem. Tym razem będzie to mój syn.

      Wskazał z dumą najwyższego z mężczyzn na mastodoncie jadącym za nimi.

      − Kr’Athan − wypowiedział jego imię. − Żelaźni Bogowie zabiorą go do twierdzy, gdzie odprawią rytuał przejścia. Potem Kr’Athan wróci wraz z innymi Strażnikami, żeby walczyć z Nihwa podczas Wielkiej Ciemności.

      Torres zmarszczyła czoło, głęboko się nad czymś zastanawiając.

      − Ilu obecnie jest Strażników?

      Wódz wzruszył ramionami.

      − Trudno zliczyć – odparł. – Na pewno trzy razy po stokroć.

      − To chyba wystarczająca liczba, żeby obronić Tamasków przed atakami Nihwa. Po co więc cały czas składacie ofiary?

      Przywódca tubylców zmarszczył brwi.

      Nie zdążył odpowiedzieć.

      SYSTEM ZETA MONOCEROTIS

      TROPIKALNY KSIĘŻYC MONARCHA 47

      Uderzenie w burtę transportera rzuciło go na pobliskie drzewo. Pojazd poleciał niczym piórko, ściął wysmukłą kłodzinę, która trzasnęła jak zapałka, a nie pień solidnego drzewa. Pofrunęły drzazgi, niektóre wielkości ludzkiej dłoni. Kilka z nich trafiło szarżującego gada, który tego nawet nie poczuł. Odbiły się od zrogowaciałych tarczek na skórze, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Co najwyżej połaskotały. Ale cała ta sytuacja jeszcze bardziej rozwścieczyła stwora.

      Ryknął gniewnie, przeganiając ptactwo z najbliższej okolicy, ogłaszając wszem wobec, że to jego teren. To on był tu królem, panem i władcą, rządzącym niepodzielnie, a każdego, kto usiłował mu zagrozić, czekała surowa kara. Zazwyczaj kończyło się spuszczeniem solidnego łomotu i przegonieniem nieproszonego gościa, ale bywało, że zabijał rywala. Wszystko tak naprawdę zależało od rozwoju sytuacji i zaciętości przeciwnika. Niektórzy wycofywali się po pierwszej wymianie ciosów, uznając, że jeszcze nie nadszedł ich czas, inni tak bardzo pragnęli zająć jego pozycję, że zawodził ich instynkt samozachowawczy.

      Samiec miał swoje lata i może właśnie to rozzuchwaliło młode osobniki, bo coraz częściej wkraczały na jego teren. W ostatnim czasie stawało się to nagminne i nie było dnia, żeby nie musiał udowadniać, że nadal jest silny, szybki i szalenie niebezpieczny. W swoim długim życiu stoczył mnóstwo walk, powalił wielu przeciwników, których kości bielały na przestrzeni setki kilometrów. Żaden inny przedstawiciel jego gatunku nie rządził tak olbrzymim obszarem. Nic dziwnego, w końcu był największy i najsilniejszy z nich wszystkich. I na razie niepokonany. Oczywiście do czasu. W końcu znajdzie się lepszy. Ale nie zamierzał poddawać się bez walki.

      Ruszył. Ziemia zadudniła, zatrzęsły się pobliskie drzewa i ostatnie ptaki kryjące się w koronach salwowały się ucieczką. Gad pochylił trójkątną głowę i tryknął nią pojazd z jeszcze większym impetem niż za pierwszym razem. Transporter trzykrotnie przekoziołkował, ścinając paprocie, a następnie zniknął w zielonej gęstwinie. Samiec fuknął zadowolony. Ale to nie był koniec. Musiał dać solidną nauczkę pretendentowi, za jakiego uznał transporter opancerzony terrańskich sił zbrojnych Plutonu 1.

      Kolce na grzbiecie gada zabarwiły się soczystą czerwienią, potężna szczęka rozwarła się, ukazując szereg ostrych zębów, każdy wielkości ceremonialnego miecza lacertańskich żołnierzy, głowa obracała się to w jedną, to w drugą stronę, oczy zaś dziko łypały, szukając śmiałka.

      Wreszcie go spostrzegł. Schowany był za liśćmi, które niemal w całości go oblepiły. Nie poruszał się. Zgniłozielony stwór o skórze twardszej niż jego własna okazał się groźnym przeciwnikiem. Nie wydał żadnego jęku i nie ryczał z bólu, jak miały to w zwyczaju inne stworzenia tak okrutnie potraktowane. To zaniepokoiło gada.

      Z początku wydawało się, że łatwo poradzi sobie z nieproszonym gościem, zniszczy w jednym zdecydowanym natarciu. O wiele mniejszy przeciwnik nie posiadał kolców, szczęk, ani nawet chwytnych łap, którymi mógłby zadawać rany. Samiec po raz pierwszy spotkał się z czymś takim, a przecież widział już wiele w swoim życiu.

      Przybył z południa, gdzie rosła gęstsza dżungla, deszcze padały niemal nieustannie, a zwierzęta były bardziej jadowite. Wodopoje parowały trującą mgłą, zwisające z drzew pnącza potrafiły zadusić, grzyby wypuszczały śmiercionośne zarodniki, a wszystko przenikała potworna wilgoć. Instynkt nakazał udanie się na północ w celu znalezienia bardziej przyjaznego miejsca do życia.

      Podczas wędrówki trwającej kilka lat przemierzył olbrzymie połacie terenu, stoczył mnóstwo walk, zostawiając za sobą szlak usiany trupami oraz kalekami ze zmiażdżonymi kończynami i przetrąconymi kośćmi. Nie zabijał bez powodu. W przeciwieństwie do swoich pobratymców, Lacertan, którzy ewoluowali na wyższy stopień rozwoju i lubowali się w zadawaniu cierpień, okrucieństwo nie leżało w jego naturze, a było wynikiem instynktu przetrwania. A teraz ten sam instynkt podpowiadał mu, żeby uważał, a najlepiej uciekał. To było dziwne, bowiem górował nad przeciwnikiem siłą i masą, miał więcej zębów, a dodatkowo już dwukrotnie go powalił. Każdy normalny stwór uznałby jego wyższość i uciekł z pola walki.

      Jednak gad był istotą zbyt prymitywną, żeby przeanalizować sytuację i wyciągnąć z niej konstruktywne wnioski. Zaprogramowany na określone sytuacje, konkretne okoliczności i wyposażony w proste schematy działania oraz wzorce zachowań, aktywowane pod wpływem bodźca, a wynikające z jego zwierzęcej natury, nie mógł wiedzieć, że nie ma do czynienia z innym osobnikiem należącym do świata Monarchy 47, lecz z machiną służącą do zabijania. Teraz poobijaną, z obłupanym pancerzem, wgniecioną blachą, zmiażdżoną wieżyczką obrotową i zniszczonymi kołami prawej burty, która przyjęła pełny impet uderzenia, ale nadal śmiertelnie niebezpieczną, bowiem w środku znajdował się osobnik, który również zaprogramowany został na określone sytuacje, konkretne okoliczności, wyposażony w proste schematy działania oraz wzorce zachowań, aktywowane pod wpływem bodźca, ale nie wynikające ze zwierzęcej natury, tylko ze świetnego wyszkolenia terrańskich sił zbrojnych.

      −


Скачать книгу