Hajmdal. Tom 2. Księżyce Monarchy. Dariusz Domagalski
z Tamaskiem, a na niego w ogóle nie zwracała uwagi, ale Leahy’emu to nie przeszkadzało. Ważne, że był blisko i czuł jej obecność.
− Bogowie Tamasków żyją w twierdzy?! – zdumiała się Torres, spoglądając to na wodza, to na translator, któremu jeszcze nie do końca dowierzała. – Słyszałeś, Ezra? Niesamowite, prawda?
Kapral otworzył oczy, udając zaciekawienie.
− Większość prymitywnych kultur umiejscawia swoich bogów w niebie – mówiła, a on potakiwał. – Na niedostępnych szczytach gór, pośród chmur lub gwiazd. Zdarzają się również kulty chtoniczne, w których istoty rodzą się w łonie matki ziemi, żeby po śmierci do niej wrócić. Podkreśla to nierozerwalny związek narodzin i śmierci. Zazwyczaj to bóstwa ciemności, ale również płodności.
− Skąd to wszystko wiesz? – zdumiał się Leahy, pełen podziwu dla jej wiedzy. Torres uśmiechnęła się smutno.
− Odrobiłam lekcję – odparła. – Religia Khon-Ma na tym bazuje. Wierzą, że ich Pajęcza Bogini, matka wszechrzeczy, żyje pod ziemią.
− To prawda – przypomniał sobie Leahy. – Głęboko w czeluściach każdego globu czai się jej boska manifestacja. Brrr… Myślisz, że te istoty wyznają wiarę pajęczaków?
− Wątpię. W ich mitologii jest mowa o wielu bogach. I wcale nie żyją pod ziemią.
− Bogowie – dobiegł ich głos z translatora. – Tylko oni potrafią obronić nas podczas Wielkiej Ciemności.
Urządzenie doskonale już sobie radziło z tłumaczeniem całych zdań. Równie dobrze przekładało mowę ludzką.
− Co masz na myśli, mówiąc o Wielkiej Ciemności? – zapytała Abigail, spoglądając na wodza.
− Na początku nasz świat był wyjałowionym i pustym miejscem – rozpoczął opowieść. – Nic tu nie było oprócz wszechobecnego piasku i wiatru szarpiącego wyschnięte gałęzie drzew. A potem zjawił się Wielki Ptak. Trzykrotnie okrążył świat i nie spodobało mu się to, co zobaczył. Postanowił dokonać dzieła…
Translator wykrztusił z siebie kilka niezrozumiałych słów. Program analizujący nie poradził sobie tym razem.
− Lud Tamasków został stworzony z pustynnego piasku, dlatego skórę mają jasną. Następnie powstali nasi wrogowie, przebiegli i okrutni Nihwa. Wielki Ptak uczynił ich z iłów, dlatego posiadają skórę barwy ochry. Wyposażył ich też w kły, żeby oczywistym było, że podobni są do zwierząt i jako istoty podległe powinni nam służyć.
Ezra zauważył, jak w oczach Torres błysnął gniew. Abigail była niezwykle wrażliwa na tym punkcie. Uważała, że wszystkie istoty rozumne są równe sobie. Nie uznawała niewolnictwa. Dorastała w Imperium Khon-Ma i to na pewno miało wpływ na jej poglądy. Pajęczaki nie tolerowały innych gatunków. Uważały, że tylko one mają prawo do wszechświata, który otrzymały w darze od swojej bogini. Najwidoczniej lud Tamasków miał podobne zdanie o Nihwa.
Abigail nie skomentowała jednak słów wodza, tylko mocniej zacisnęła usta.
− Wielki Ptak, dopełniwszy dzieła stworzenia, odleciał i już nigdy więcej się nie pojawił. Zostawił nas samym sobie. Zupełnie bez opieki. Musieliśmy walczyć nie tylko z jałową ziemią, ale również z Nihwa. Zazwyczaj o tereny łowieckie. I przegrywaliśmy tę wojnę.
Błękit w głęboko osadzonych oczach wodza ustąpił ciemnemu, smutnemu granatowi.
− Nihwa zazwyczaj atakują, gdy nadchodzi Wielka Ciemność. A zdarza się to często i potrafi trwać bardzo długo. Nasze oczy przyzwyczajone są do światła, ich widzą w ciemnościach. To daje im przewagę. Gdy słońce gaśnie, atakują. Zanim zjawili się Żelaźni Bogowie, Nihwa wymordowali większość naszych pobratymców. Wydawało się, że już po nas i Tamaskowie wyginą. Stało się jednak inaczej.
Wódz przerwał opowieść, przekrzywił jajowatą głowę, spoglądając w stronę południowego horyzontu. Przez dłuższy czas wpatrywał się w jakiś punkt na widnokręgu. Musiał coś tam dostrzec, bo nakazał kornakowi siedzącemu za łbem mastodonta zmienić kierunek jazdy. Ten trącił zwierzę ankusem, skręcając na zachód.
− Wielki Ptak dowiedział się o naszej niedoli i zlitował nad Tamaskami – wódz kontynuował opowieść. – Przysłał do naszego świata Żelaznych Bogów, aby nam pomogli. W świętym miejscu wybudowali olbrzymią twierdzę, gdzie przeprowadzają magiczne rytuały.
− Magiczne rytuały? – zainteresowała się Abigail.
− Pierwszy został przeprowadzony na moim prapradziadzie – odrzekł wódz, dumnie się prężąc. – Tamaskowie szykowali się do nadejścia Wielkiej Ciemności, najdłuższej w tamtym roku. Zepchnięci daleko poza własne terytorium, szukali kryjówek wśród skalistych szczelin, ale nie mieli wystarczającej ilości pożywienia, żeby przetrwać zły czas. Wiedzieli, że Nihwa ich dopadną i będzie to koniec całego plemienia.
Wódz ponownie przerwał opowieść i spojrzał na południe. Pokręcił głową i krzyknął na kornaka, żeby zwiększył tempo. Mastodont przyspieszył.
− Co się dzieje? – zaniepokoił się Ezra. Translator gładko przetłumaczył pytanie na mowę tubylców.
− Nadciąga burza – odparł wódz.
− Nic nie widzę – stwierdził Leahy, próbując coś wypatrzyć na południu, ale nawet przy użyciu funkcji przybliżenia nic nie mógł dostrzec. Wódz Tamasków zarechotał.
− Nie patrz oczami, tylko przez surun-eze.
− Przez co?!
− To coś w rodzaju duszy – wyjaśniła Abigail. − Tamaskowie wierzą, że mają ich po trzy. Pierwsza przebywa z dala od nich, w siedzibie Wielkiego Ptaka. Jest czymś na kształt wzorca, pierwotnego archetypu, którym każdy został obdarzony. Drugą oddają za życia Żelaznym Bogom. Ale tylko jeśli jej zażądają. Trzecia zaś, zwana właśnie surun-eze, pozostaje z nimi na zawsze. Po śmierci właściciela opuszcza ciało i błąka się po świecie. I dlatego właśnie tylko używając surun-eze, można rozpoznać zjawiska naturalne, mające miejsce na pustyni.
− Teraz rozumiem – odburknął Ezra.
− Gdy wydawało się, że już nic nie uratuje naszych przodków, Żelaźni Bogowie zaoferowali pomoc – wódz podjął opowieść. – Rozkazali, żeby do świętego miejsca przybyło pięcioro wojowników. Ich polecenie zostało spełnione. Przed bramą twierdzy stawiło się pięciu najsprawniejszych wojowników. Jak wcześniej wam już wspomniałem, był wśród nich mój dziad.
Dopiero teraz Ezra spostrzegł, że na południu faktycznie zbierają się czarne chmury. Tubylec miał rację. Zanosiło się na burzę.
− Wojownicy podeszli do wrót twierdzy i załomotali w nie trzykrotnie. Następnie każdy wykrzyczał swoje imię, również trzykrotnie, tak głośno, żeby słychać je było za linią horyzontu. Ale brama pozostawała zamknięta. Usiedli zatem i czekali. Czekali cały dzień i całą noc. Po trzykroć. I gdy znużeni i głodni chcieli już wracać do swoich plemion, wrota wreszcie się rozwarły. Wyszli z nich Żelaźni Bogowie i zaczęli przyglądać się wojownikom. Długo i uważnie, niczym zwierzętom sprzedawanym na targu. Wreszcie dokonali wyboru. Padł on na mojego dziada.
Teraz wszyscy już dostrzegli nadciągającą burzę. Kornacy popędzali mastodonty, jakaś kobieta zaczęła biadolić, ale szybko została przywołana do porządku przez mężczyznę, który warknął ostrzegawczo. Na to wszystko rozpłakała się dwójka dzieci. Wódz nic sobie z tego nie robił. Ciągnął dalej swoją opowieść:
− Żelaźni Bogowie zabrali mojego dziada, a pozostałym wojownikom kazali wracać do swoich i czekać.