Podziemia. Joanna Pypłacz

Podziemia - Joanna Pypłacz


Скачать книгу
z nich to zwyczajny szaleniec. Wpadł tu jak pocisk, wykrzyczał litanię obelg i zastrzelił się z pistoletu… Podobno był opętany przez diabła. Nie udało mi się zmyć krwi ze ściany, dlatego wszystkie pomalowałam na czarno. Zresztą… lubię ten kolor. Działa kojąco na nerwy.

      – A drugi?

      Po twarzy Judyty przebiegł bolesny grymas, lecz szybko zniwelowała go swym zwyczajnym, nonszalanckim półuśmiechem.

      – Kim był ten drugi? – indagował Cyprian.

      – To jest to, co z niego zostało. – Wskazała przybitą do ściany czaszkę.

      Korda z niedowierzaniem spojrzał na dziewczynę, nie wiedząc, czy mówi prawdę, czy może tylko makabrycznie żartuje.

      Zbladła jednak nienaturalnie i zaczęła natrętnie bawić się swymi wystrzępionymi mankietami, co świadczyło, że w kuriozalnym wyznaniu nie ma ani szczypty humoru.

      – Wykopałam ją z grobu – wyznała.

      Zaśmiał się nerwowo.

      – Przestań! – zawołał.

      – Nie śmiej się – upomniała go Judyta. – Zakradłam się na cmentarz jak złodziej, po zmroku, i czekałam, aż wszyscy sobie pójdą. Pod płaszczem miałam zawiniętą w koc siekierę. Kiedy ostatnia stara baba wreszcie się wyniosła, rozgrzebałam ten przeklęty grób własnymi rękoma. Zrywając wieko trumny czułam, jak paznokcie odrywają mi się od ciała. Ból był potworny, ale wart nagrody. Dostałam się do kanalii i odrąbałam mu głowę.

      Zapadło milczenie. Karczmarka wciąż bawiła się zwisającymi z mankietów strzępkami tkaniny, Cyprian zaś, przerażony i zakłopotany, lecz zarazem zafascynowany niezwykłą historią, którą właśnie usłyszał, wpatrywał się w nią swymi ogromnymi, podkrążonymi oczyma.

      – Jak zginął? – Odważył się wreszcie zapytać.

      – Zabiłam go we własnej obronie – zdradziła Judyta.

      Następnie odwróciła głowę i, podszedłszy do okna, postawiła lampę na parapecie.

      – Ten człowiek… Czy on próbował panią skrzywdzić? – zapytał nieśmiało Korda.

      – Człowiek! – zawołała z wściekłością, wciąż patrząc w okno.

      Wtem znów stanęła twarzą do młodego literata. Jej oczy, lśniące i straszne, zdawały się teraz płonąć żywym ogniem, przybierając upiorny, niemal demoniczny wyraz.

      – To nie był żaden człowiek! – wyartykułowała w złowrogo zwolnionym tempie. – To nie był żaden człowiek, tylko bestia w ludzkiej skórze!

      Na widok jej rysów, odmienionych przez frenetyczny gniew, Cyprian cofnął się o jeden krok.

      – Przepraszam. Postąpiłem bezmyślnie – rzucił zduszonym głosem, powstrzymując napad kaszlu. – Nie powinienem był zadawać pani takich pytań.

      Judyta ukryła twarz w dłoniach i stała w tej pozycji jeszcze przez dłuższą chwilę. Gdy w końcu ochłonęła, położyła mu dłonie na ramionach.

      – To ja przepraszam – powiedziała, pokornie zniżając głowę. – Nie powinnam o tym wspominać… Ale widzi pan, panie Korda, pewne rzeczy pamięta się nawet wbrew sobie. Zostają z nami, żeby nas niszczyć i nie sposób wytrzebić ich z głowy, choćby nie wiem co! One nas prześladują, stają się naszym cieniem. Każdy z nas ma taki cień, który wlecze się za nim, a równocześnie ciągnie go w dół, w otchłań rozpaczy…

      Cyprian zaczął intensywnie kasłać. Odwrócił głowę, szybko wydobył z kieszeni chustkę do nosa, po czym przycisnął ją do ust. Karczmarka wsparła policzek o jego plecy.

      – Pójdę już sobie – oznajmił, wycierając podbródek. – Nie jestem dla pani dobrym towarzystwem. Za parę miesięcy już mnie tu pewnie nie będzie. Postępuję samolubnie, zabierając pani czas. Nie powinna pani nawiązywać takich znajomości.

      – Jakich?

      – Z trupami.

      Judyta zmusiła go, by z powrotem odwrócił głowę w jej stronę.

      – Mówię prawdę – dokończył. – To nieuleczalna choroba, a pani wie o tym równie dobrze, jak ja.

      Znów odwrócił głowę, spoglądając w stronę ciemnego korytarza. Tymczasem Judyta przytrzymała go za rękę.

      – Panie Korda, niech pan ze mną zostanie.

      To rzekłszy, zaczęła go całować, łapczywie zlizując mu z warg krzepnącą krew.

      Rozdział 12. Ważne zadanie

      Nazajutrz, to znaczy w niedzielę 12 października, Mateusz obudził się wcześnie rano, gdy pierwsze promienie słońca nie zdążyły jeszcze przebić się przez mroczny horyzont. Noc przespał twardym, głębokim snem, a jego zmęczony natłokiem nowych wrażeń mózg, uwolniony spod nadzoru świadomości, chodził własnymi, cienistymi ścieżkami, zapuszczając się w meandry dziwactwa, potworności i grozy.

      Śniło mu się, że widzi Tamarę Topolską schodzącą po schodach, ubraną na biało, z trójramiennym świecznikiem w dłoni. Tuż za nią podążał młody, wysoki mężczyzna, ten sam, z którym konwersowała w cieniu złociejącej lipy, i którego agresywnie wyprosił ze swej posesji rozgniewany Klemens. Twarzy nie było widać, gdyż pogrążona była całkowicie w cieniu. Pomimo to Mateusz rozpoznał go bez trudu.

      Klatka schodowa, niby ta sama, co w rzeczywistości, w jego śnie uległa dość niezwykłej metamorfozie. Nie miała bowiem początku ani końca, lecz, na podobieństwo kopalnianego szybu, sięgała w bezkresną, czarną czeluść. Owa otchłań powoli wsysała w siebie bladą, półprzezroczystą i podobną do wyimaginowanej zjawy postać Tamary, a następnie ciemną sylwetkę jej towarzysza.

      Garstkę obudziło ostre szarpnięcie się serca w piersi. Jeszcze nie do końca przytomny, potarł oczy palcami. Otwarłszy je najszerzej jak tylko potrafił, rozejrzał się dokoła. Pokój znajdował się jeszcze we władaniu ciszy i półmroku – pary zdradzieckich przewodników ludzkiej wyobraźni wyswobodzonej z okowów rozumu. Mateusz słyszał jedynie swój własny, płytki oddech.

      Nie mogąc ponownie zasnąć, wstał z łóżka, zapalił lampę, odsunął kotary i z wyprzedzeniem przystąpił do porannej toalety w nadziei, że w ten sposób zapomni o męczących obrazach, które przed chwilą zaserwowała mu podświadomość. Starania te okazały się, niestety, daremne. Nie potrafił się uwolnić od wizji dwóch postaci zapadających się w mrok, jednej ciemnej, a drugiej jasnej, niosącej płonący świecznik.

      W końcu zajął się porządkowaniem swego podręcznego księgozbioru. Aż do godziny dziesiątej machinalnie przestawiał książki na półkach, zamiast porządku wprowadzając w ich układ jeszcze większy zamęt. Ariosto stanął więc pomiędzy atlasem świata a podręcznikiem buchalterii, Biblia natomiast zajęła miejsce tuż obok woluminu poezji Katullusa oprawionego w cynobrową skórę.

      Z ponurej zadumy, trwającej aż do godziny dziesiątej, wyrwało go dopiero pukanie do drzwi.

      – Proszę! – zawołał.

      – Dzień dobry, jak się panu spało? – odezwała się Jadwiga.

      Wyglądała na zafrasowaną.

      – Wyśmienicie – odparł.

      Otworzył usta, by zapytać o Tamarę, lecz w ostatniej chwili zrezygnował z tego pomysłu.

      – Słucham pana – powiedziała poczciwa służąca.

      – Nic,


Скачать книгу