Podziemia. Joanna Pypłacz
Raz po raz gładził te wizerunki opuszkami palców, uśmiechając się przy tym do siebie.
– Martwię się o mamę – zwróciła się do niego Karolina. – Te bóle wcale nie ustępują.
– Kiedyś ustąpią – odparł flegmatycznie Ernest.
– Czy nie widzisz, jak ona się męczy?
Wzruszył ramionami.
– Te proszki, które bierze od pewnego czasu w ogóle nie przynoszą poprawy. Trzeba będzie chyba wysłać ją do specjalisty – kontynuowała Karolina.
– Byle nie znowu do jakiegoś piekielnie drogiego mądrali, co sprawy nie załatwi, a oskubie nas z resztek funduszy – odrzekł.
– Pieniądze nie są tu takie ważne jak moja matka. Jest poważnie chora.
– Jak wszystkie stare baby – mruknął pod nosem. – Im więcej mają chorób, tym dłużej żyją, a tym samym dają się we znaki swoim bliskim.
Karolina zacisnęła wargi i mocno, prawie do krwi wbiła sobie paznokcie w obie dłonie.
– Nie do wiary! – zawołała, po czym wybiegła z pomieszczenia, zostawiając go samego.
Gdy tylko wróciła do pokoju matki, ta rzuciła jej nerwowe spojrzenie.
– Karolinko, proszę, nie wszczynaj kłótni z bratem – upomniała.
–To nie jest mój brat – odparła sucho dziewczyna.
Zofia nie odpowiedziała. Córka usiadła obok niej i, wziąwszy w ręce część ogromnej, koronkowej serwety, ponownie podjęła się jej reperowania.
Siedziały tak obok siebie w kompletnym milczeniu, pani Targońska bez reszty skupiona na pracy, panna Wilkówna natomiast zdenerwowana i roztargniona. W pewnej chwili ukłuła się boleśnie w palec. Spora kropla krwi upadła na misterną konstrukcję z kremowego kordonka, barwiąc ją na żywoczerwony kolor.
– A niech to wszyscy… – szepnęła do siebie.
– Znowu zapomniałaś naparstka.
– W naparstku nie da się nic zrobić. Spada mi z palca.
W końcu straciła cierpliwość. Wstała ze swego fotela. Z jej kolan zsunęła się serweta i upadła na dywan, rozlewając się po jego ciemnoniebieskiej powierzchni na podobieństwo gęstego, mlecznego napoju.
– Przepraszam, mamo, nie czuję się najlepiej – oznajmiła.
Zofia uśmiechnęła się nieśmiałym, smutnym grymasem.
– Dziękuję, że tak się o mnie troszczysz – powiedziała. – Ale naprawdę te kłótnie nic nie dadzą. Przyniosą tylko odwrotny efekt.
Dziewczyna bez słowa zebrała serwetę z podłogi i ponownie ułożyła ją na fotelu.
– Boli mnie głowa, muszę zrobić przerwę – oznajmiła.
– Idź odpocząć – odrzekła z uśmiechem Zofia.
Karolina odwróciła się jeszcze i pocałowała ją w czoło.
– Znajdę ci dobrego lekarza, przyrzekam – zapewniła ściszonym głosem.
Następnie wyszła z pomieszczenia, pozostawiając matkę pogrążoną w głębokiej zadumie, zapatrzoną w dal z serwetą w rękach. Sama zaś udała się prosto do swojego pokoju. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, podeszła do okna i zasunęła kotary, stwarzając przyjemny półmrok.
– Tak lepiej – uznała.
Rzuciła się na łóżko, twarzą w dół, nie myśląc o niczym. Stan ten nie trwał jednak zbyt długo, gdyż jej nadaktywny umysł, dodatkowo rozbudzony porcją nowych, nieznanych wrażeń z dnia poprzedniego, ponownie zaczął intensywnie operować. Pod zamkniętymi powiekami przesuwały się kolejno widoki z okna powozu, pogrążony w jesiennej mgle ogród profesora Hildebranda oraz jego dom, stary i trzeszczący, pełen pamiątek z dalekich podróży oraz niezgłębionych tajemnic z przeszłości.
Z letargu wybudziła się dopiero około godziny osiemnastej, gdy stanęła nad nią Zofia i nieśmiało potrząsnęła ją za ramię.
– Karolinko… – szepnęła.
Nie zareagowała.
– Karolinko, masz gościa.
Dopiero za drugim razem poruszyła się nieznacznie, po czym bardzo wolno odwróciła się na wznak.
– Do mnie? – zapytała, marszcząc czoło z niedowierzaniem.
– Tak, do ciebie, dziecko. Jakiś zacny dżentelmen w cylindrze – odparła Zofia.
– Kto to może być?
– Lepiej ty mi powiedz!
Wciąż ze ściągniętymi brwiami i zmarszczonym czołem, nie do końca jeszcze przytomna, panna Wilkówna spuściła nogi i usiadła na brzegu łóżka, rozcierając senne oczy dolną częścią dłoni.
– Nie trzyj oczu, bo cię znowu będą szczypały! – upomniała ją pani Targońska. – Już się na mnie nie gniewasz? – dodała.
– A za cóż miałabym się na ciebie gniewać?
– Za to, że ci powiedziałam o tych kłótniach.
– Miałaś rację. One nic nie dadzą. To jak rzucanie grochem o ścianę.
– Nie zmienimy Ernesta. Ani ty, ani ja. Zaczął pić, kiedy miał kilkanaście lat. Teraz ma dwadzieścia siedem. Przecież nawet Tadeusz nie może go poskromić.
Po tych słowach Karolina objęła matkę wpół, wtulając twarz w jej starą, wycerowaną bluzkę, którą pamiętała od zawsze, a następnie udała się do przedpokoju, gdzie czekał na nią wspomniany dżentelmen.
Na widok znajomej sylwetki w czarnej pelerynie oraz twarzy o przenikliwym spojrzeniu, bezwiednie wstrzymała oddech, jednocześnie robiąc krok do tyłu. Profesor Hildebrand zdjął swój cylinder i przywitał ją niskim, wręcz uniżonym ukłonem.
– Panno Karolino, mam nadzieję, że nie sprawiłem pani kłopotu – powiedział zamiast przywitania.
– Ależ nie, absolutnie nie – odparła.
– Przyszedłem tylko na chwilę, żeby poprosić panią o wyświadczenie mi pewnej drobnej przysługi.
– Jakiej? – zaciekawiła się.
Hildebrand zaś wziął ją za rękę, po czym z szacunkiem ucałował palce u nasady.
– Nie będzie to kosztowało pani zbyt wiele zachodu – zapewnił. – Choć oczywiście zrozumiem, jeśli pani mi odmówi.
– Jakże miałabym odmówić człowiekowi, który wziął mnie pod swoje skrzydła, nie zważając na niesprawiedliwe prawo; komuś, kto postanowił bezinteresownie mi pomóc! – zawołała na to Karolina. – Bardzo się cieszę, że mogę się panu odwzajemnić, choćby nawet symbolicznie!
– Czy zgodziłaby się więc pani dotrzymać mi towarzystwa na pewnej uroczystości?
Dziewczyna uśmiechnęła się nerwowo.
– Ależ… to znaczy… Oczywiście! – zawołała z entuzjazmem.
– Rozumiem, że się pani zgadza.
– Czy mogłabym wiedzieć, co to za uroczystość?
– Moja droga przyjaciółka, baronowa von Redlich, wyprawia bal w swym pałacyku nad Wisłą. To będzie dla mnie wielki zaszczyt, jeśli będziemy mogli uczestniczyć w nim wspólnie. Othilia, podobnie jak pani, pasjonuje się historią naturalną. Podobne umysły