Podziemia. Joanna Pypłacz
stosownie do możliwości. Niestety, nie zdążył zrealizować swego marzenia. Kiedy przyjechałem do Krakowa, zrobiłem to za niego… Dla niego.
To rzekłszy, zwrócił Karolinie książkę.
– Jestem zaszczycona – zawołała.
– Kiedy więc się spotykamy? – zapytał.
– Kiedy panu…
– Kiedy pani będzie na rękę – poprawił.
– Dziś mamy piątek, jutro sobota… Może jutro?
– Doskonale – ucieszył się. – Jutro o której godzinie?
– Skoro ja wybrałam dzień, wypada mi pozostawić gospodarzowi prawo wyboru godziny – zaproponowała.
Źrenice profesora Hildebranda, dotąd skurczone do rozmiaru łebków od szpilek, nieznacznie się rozszerzyły. Panna Wilkówna dostrzegła w nich błysk zadowolenia.
– Jeżeli pani ani pani domownicy nie mają nic przeciwko temu, zapraszam panią na podwieczorek o osiemnastej. Pokażę pani moją prywatną bibliotekę i moje owady.
Na twarzy Karoliny odmalował się zachwyt.
– Owady? – zapytała.
– Niektóre martwe, ale niektóre jak najbardziej żywe – objaśnił naukowiec. – Szczerze mówiąc, postawiłem w ogrodzie tę szklarnię także z myślą o nich. Zresztą taki też był plan mojego ojca. Owady to delikatne istoty, potrzebują odpowiednich warunków.
Karolina się obejrzała. Jej koleżanka wyglądała na znużoną. Ostentacyjnie spojrzała na zegarek i delikatnie postukała paznokciem w szybkę nad tarczą.
– Zdaje się, że pani towarzyszka nie podziela pani entuzjazmu – zaobserwował profesor Hildebrand.
– Ależ jak najbardziej! – zaprzeczyła. – Jest tylko trochę zazdrosna, bo nie udało jej się kupić pańskiej książki – dodała półżartem.
– W takim razie jutro dostanie pani ode mnie jeszcze jeden podpisany egzemplarz – obiecał przyrodnik, jednocześnie wykonując przyjazny gest głową w stronę czekającej na Karolinę dziewczyny.
Rozdział 3. Willa Topolskich
Nastała sobota, 11 października 1890 roku. Mateusz Garstka dopchnął kolanem trzecią i ostatnią walizkę, a następnie po raz ostatni spojrzał na swój obskurny pokoik na werandzie rozsypującej się kamienicy, gdzie przyszło mu spędzić ostatnie dwa lata życia; lata banicji, na którą skazało go bankructwo ojca oraz będąca poniekąd jego pośrednią konsekwencją utrata obojga rodziców.
Przegrawszy w karty cały skromny majątek, poznański notariusz Hipolit Garstka zmarł bowiem nagle w wyniku rozległego zawału serca. Gdy po kilku miesiącach jego śladem podążyła osłabiona żałobą małżonka, ich jedyny syn, Mateusz, pragnąc uporać się z owym podwójnym ciosem w nowym, świeżym otoczeniu, w niedługim czasie wyjechał z rodzinnego miasta do Krakowa. Tam, za minimalną protekcją ze strony dawnego przyjaciela Hipolita, udało mu się zdobyć zatrudnienie w mieszczącym się przy Grodzkiej, dobrze prosperującym Galicyjskim Domu Bankowym, założonym i prowadzonym przez Klemensa Topolskiego.
Między młodym pracownikiem a jego nowym pracodawcą prawie natychmiast nawiązała się nić porozumienia. Z czasem przerodziła się ona w bliższą znajomość, ta zaś – w specyficzną zażyłość. Bankier często wtajemniczał Mateusza w szczegóły swego prywatnego życia, zwierzał mu się z codziennych trosk, a także – pomimo nikłego doświadczenia rozmówcy – radził się go w najrozmaitszych sprawach.
Nigdy jednak nie zapraszał go do siebie, choć poza siedzibą firmy przy Grodzkiej widywali się dosyć często w krakowskich kawiarniach, na wystawach, odczytach oraz przyjęciach. Wszędzie Klemens chadzał zawsze sam. Żonę ukrywał bowiem przed światem, trzymając ją – podobnie jak swój dom – z dala od środowiska, w którym obracał się na co dzień. Nagła propozycja zamieszkania pod jednym dachem z Topolskimi była więc dla Garstki absolutnym zaskoczeniem.
Tamara… Dlaczego Topolski nigdy się z nią nie pokazywał? Czyżby poważnie chorowała? Ale na co? Fotografia świadczyła, że – wręcz przeciwnie – była raczej okazem zdrowia, w przeciwieństwie do swego małżonka. On natomiast kulał i zawsze chodził o lasce. Obraz samotnej pani Topolskiej – tajemniczej, czarnookiej kobiety ze zdjęcia, odizolowanej od świata w ogromnej willi na obrzeżach miasta, jawił się Mateuszowi bardziej jako odrealniona fantazja, niż jako element rzeczywistości. Od czasu, gdy zobaczył ją na fotografii, jej przenikliwe spojrzenie prześladowało go w myślach, nieraz powracając nocą, we śnie, kiedy znużony monotonną pracą mózg budził się na nowo do swego drugiego życia.
Zamknął za sobą drzwi dawnego pokoju, pożegnał się z sędziwym właścicielem, a następnie zniósł po kolei wszystkie walizki do holu, skąd zabrał je korpulentny, rumiany dorożkarz, opłacony z góry przez Klemensa Topolskiego.
– Czy to już wszystko, proszę pana? – zapytał mężczyzna.
– Tak, to cały mój dobytek – odrzekł Garstka z melancholijno-sarkastycznym uśmiechem.
Po tych słowach wsiadł do obszernego, wygodnego powozu ciągniętego przez dwa potężne konie maści kasztanowatej. Podróż upłynęła mu nadzwyczaj szybko. Ani się obejrzał, a już pojazd się zatrzymał.
– Jesteśmy na miejscu, proszę pana – oznajmił dorożkarz, uprzejmym gestem otwierając przed nim drzwi.
Mateusz uniósł głowę do góry, z niedowierzaniem spoglądając na fasadę okazałej, starej willi położonej nad brzegiem Wisły, przy trakcie wiodącym to tynieckiego opactwa Benedyktynów. W promieniach jesiennego słońca, otulona rdzewiejącym i złociejącym listowiem obrastających ją dookoła drzew, wyglądała jeszcze bardziej malowniczo niż zazwyczaj. Łagodne światło delikatnie muskało jasno pomalowane mury budowli, dodatkowo podkreślając jej harmonijne proporcje.
Dorożkarz postawił wszystkie trzy walizki obok siebie, a następnie wrócił do swego pojazdu. Ktoś wyjrzał z okna na parterze tak szybko, że Mateusz zdołał zarejestrować wyłącznie nieznaczne poruszenie dyskretnie uchylonej firanki. Po chwili dobiegł go lekko nierówny, posuwisty dźwięk czyichś kroków.
– Do widzenia! – pożegnał się dorożkarz z ukłonem.
Ktoś słuchał muzyki. Mateusz prawie od razu rozpoznał Adagio Beethovena z piątego koncertu fortepianowego, zwanego „Cesarskim”. Natychmiast pomyślał o Tamarze. Na wspomnienie ostatniej rozmowy z Topolskim, niczym alkoholizowany deser przepojonej wzmiankami na jej temat, ogarnęło go poczucie podobne do tego, które z pewnością towarzyszyło kandydatom do wtajemniczenia w starożytne misteria.
Tymczasem klamka opadła, drzwi zaś otwarły się na oścież, ukazując pulchną, rumianą twarz starej służącej. Krótkie, lecz głębokie zmarszczki wokół kącików oczu oraz ust kobiety świadczyły o pogodnym, życzliwym usposobieniu.
– Pan Garstka?
– We własnej osobie.
– Pani Topolska czeka na pana w salonie.
To rzekłszy, sędziwa kobieta zniknęła w drzwiach po prawej stronie przedpokoju. Nie myśląc już o niczym, Mateusz posłusznie podążył w ślad za nią. W miarę jak zbliżał się do salonu, łagodne dźwięki Adagia stawały się coraz wyraźniejsze. Z natury wrażliwy na muzykę, młodzieniec bezwiednie poddał się ich narkotycznemu działaniu, chwilowo tracąc kontakt z otaczającą rzeczywistością.
– Pani Tamara ma znakomity gust – przyznała służąca. – Kiedy puszcza muzykę, często robię krótką przerwę w pracy