Podziemia. Joanna Pypłacz

Podziemia - Joanna Pypłacz


Скачать книгу
mu delikatny szelest kobiecej sukni. Służąca otworzyła drzwi na oścież.

      – Jadwigo, zapytaj, proszę, czego pan się napije – rozkazał znów ten sam miły głos.

      „To ona!” – pomyślał Mateusz na widok siedzącej w fotelu, mniej więcej trzydziestoletniej, czarnowłosej kobiety o wyjątkowo bladej cerze oraz spojrzeniu, które, podobnie jak słuchany przez nią koncert Beethovena, przenikało aż do najbardziej odległych głębin duszy. Speszony owym wzrokiem, a także tym, że jego wyobrażenia na temat żony bankiera nawet w jednej czwartej nie dorównywały rzeczywistości, wbił wzrok w podłogę.

      – Niechże pan podejdzie bliżej – zwróciła się do niego pani Topolska.

      Jej głos brzmiał przyjaźnie, prawie po macierzyńsku.

      – Proszę się nie krępować. Jest pan u siebie – zachęcała.

      – Nazywam się… – wyjąkał.

      – Wiem przecież jak się pan nazywa – przerwała z serdecznym śmiechem. – Pozwolę sobie mówić do pana po imieniu.

      Mateusz poczuł, że rumieniec oblewa mu twarz.

      – Mam na imię Tamara.

      „Tamara…” – powtórzył w myślach niczym echo, zawieszając wzrok na leżącej na poręczy fotela książce w niepozornej, szarej oprawie.

      Tymczasem fonograf umilkł, jeszcze przed końcem Adagia, gdyż długość oryginalnego utworu przekraczała pojemność woskowego cylindra. Jednocześnie do pomieszczenia wślizgnął się wysmukły, czarny kot o figurze egipskiej statuetki, który niepostrzeżenie zniknął za fotelem.

      – Reflektowałby pan może na filiżankę herbaty z cynamonem? – zapytała Tamara, nie zwracając uwagi na zwierzę.

      Wciąż nie będąc w stanie wydobyć z siebie ani słowa, Mateusz skinął głową.

      – Jadwigo…

      – Tak jest, proszę pani.

      Gdy tylko służąca wyszła z salonu, kot powoli wyłonił się zza fotela i nonszalancko przeciągnął swe gibkie ciało, muskając brzuchem dywan. Jego ogromne, zielone oczy patrzyły wprost na nowego przybysza z powagą, a zarazem z zaciekawieniem.

      – Hekate, chodź no tutaj – odezwała się Tamara, wyciągając obie ręce. – Przywitaj się z panem!

      W odpowiedzi kot zmrużył oczy i wydał z siebie niski, chrapliwy dźwięk. Mateuszowi lekko zakręciło się w głowie.

      Pani Topolska złapała zwierzę w pół, podniosła do góry i posadziła sobie na kolanach.

      – Oryginalne imię – zauważył Mateusz, odzyskując mowę.

      Uśmiechnęła się szeroko, a następnie zanurzyła usta w czarnym futerku, całując przestrzeń pomiędzy spiczastymi uszami.

      – To od greckiej bogini czarów i ciemności – zdradziła. – Stale ciągnie ją w mrok, bez przerwy ucieka w ciemne i niebezpieczne miejsca… Nieprawdaż, mała czarownico?

      Mateusz z opóźnieniem odwzajemnił posłany sobie przyjacielski uśmiech. Było mu duszno i czuł dziwaczną lekkość w nogach.

      – Lubi pan zwierzęta? – zapytała Tamara.

      Garstka skinął głową.

      – Prawdę mówiąc, sam nigdy żadnego nie miałem – przyznał. – Ale tak, bardzo lubię. Może to nie zabrzmi najlepiej, ale nawet wolę zwierzęta od niektórych ludzi!

      – Wiem… – westchnęła ze smutkiem. – Ludzie…

      Opanowała się jednak natychmiast i ucięła temat. Sposób, w jaki zagryzła wargi, frenetycznie spoglądając przed siebie zdradził, że z trudem stłumiła w sobie gwałtowną emocję.

      – Panie Mateuszu, dziś rozmawiajmy tylko o przyjemnych rzeczach – zarządziła, usiłując się uśmiechnąć, aż skóra naciągnęła jej się przesadnie na policzkach.

      Buchalter nieśmiało odwzajemnił ten uśmiech, a właściwie bolesny grymas.

      – Wie pan, panie Mateuszu… – odezwała się ponownie pani Topolska. – Otacza nas tyle zła, tyle okrucieństwa, tyle podłości, że czasem pozostaje nam jedynie starać się o tym wszystkim nie myśleć.

      Po raz pierwszy Garstka ośmielił się spojrzeć prosto w szeroko otwarte oczy swej rozmówczyni. Gdzieś w głębi, w otchłani jej źrenic, kryło się coś nieuchwytnie tragicznego; coś, co kiedyś zobaczył u własnej matki, niedługo zanim „poszła odpocząć”, by już się nigdy więcej nie obudzić. Dreszcz przebiegł mu po plecach.

      – Podoba się tu panu? – zapytała Tamara.

      Jej głos brzmiał teraz o wiele bardziej matowo niż przedtem, tak jakby tłamsił go od wewnątrz silny skurcz krtani.

      – To piękny dom, nigdy w życiu nie mieszkałem w willi – pochwalił Mateusz.

      – Tak, to piękny dom – potwierdziła. – Ale ma też pewne wady… Nie tyle wady, ile… osobliwości.

      – Osobliwości?

      Nie musi pan sobie nimi zaprzątać głowy. To już moje zmartwienie. Ale proszę mi tylko obiecać, że nigdy nie zejdzie pan do piwnicy.

      – Obiecuję.

      Gdy tylko Mateusz wypowiedział to słowo, Hekate otworzyła swe olbrzymie, seledynowe oczy, nonszalancko przeciągając przy tym przednie łapy.

      Rozdział 4. Ciemna dolina

      Po sobotnim obiedzie ojczym Karoliny, Tadeusz Targoński, drzemał w swym fotelu. Pomimo że dobiegał już osiemdziesiątego roku życia, wciąż cieszył się doskonałym zdrowiem oraz dość dużą energią, której poziom spadł minimalnie po siedemdziesiątych siódmych urodzinach, choć nie na tyle, by w jakikolwiek sposób wpłynąć na obniżenie ogólnej aktywności życiowej. Jedynie poobiednie drzemki stawały się nieco dłuższe, wprost proporcjonalnie do malejącej liczby godzin snu w ciągu nocy.

      Jego ogorzała twarz o wklęsłych policzkach przypominała zmumifikowane oblicze egipskiego faraona. Malowała się na niej ta sama zaciętość i nieustępliwość, u starożytnych władców dodatkowo uwypukloną przez pośmiertne wyostrzenie rysów. Chwilowo owładnięty senną drętwotą starzec w istocie roztaczał wokół siebie aurę niemal monarszego majestatu, fizycznie wyczuwaną przez wszystkich domowników z dużo młodszą małżonką na czele.

      Na dźwięk przekręcanego klucza w zamku, Zofia primo voto Wilkowa, podbiegła do drzwi wejściowych. Widząc drżący palec przyciśnięty do ust matki, Karolina, która właśnie wróciła ze spaceru, nie zdążyła nawet się z nią przywitać. Bezgłośnie westchnęła, po czym najciszej jak tylko potrafiła, omijając salon, poszła prosto do kuchni. Zofia podążyła w ślad za nią. Wskazała palcem szklaną karafkę po brzegi wypełnioną kompotem z suszonych owoców.

      Usiadły przy stole naprzeciwko siebie, w zupełnym milczeniu, racząc się smakowitym wywarem. W pewnym momencie Zofia nagle znieruchomiała.

      – Co się stało? – szepnęła Karolina.

      – Chyba go obudziłaś!

      Na twarzy pani Targońskiej odmalowało się przerażenie.

      Po chwili z salonu dobiegł dźwięk kroków, które z każdą sekundą stawały się coraz głośniejsze. Karolina przełknęła ślinę i spojrzała na matkę.

      – Idę do siebie – szepnęła.

      Zofia jednakże kurczowo chwyciła ją za nadgarstek, zmuszając do pozostania na swoim


Скачать книгу