Podziemia. Joanna Pypłacz
finalnej części spektaklu. Tamara puściła lewą dłoń swego towarzysza. Stał on teraz wsparty o pień drzewa. Ostentacyjnie ignorował Klemensa, lecz Mateusz zdołał uchwycić wzrokiem poruszenia jego klatki piersiowej. Zdradzały one przyspieszony oddech, świadczący o zdenerwowaniu.
Topolski tymczasem zatrzymał się w połowie drogi i stanął tuż za plecami żony. Na widok jego silnej, muskularnej dłoni kładącej się ciężko na szczupłym ramieniu kobiety, Garstka się wzdrygnął, po czym odruchowo zacisnął prawą pięść. Nie bez trudu zdołał stłumić w sobie nagły przypływ niechęci do własnego pracodawcy, a zarazem największego dobroczyńcy.
Bankier powiedział coś zniżonym głosem. Wiatr uniemożliwiał wychwycenie całych zdań, zrozumiałe były jedynie niewyraźne strzępy jego wypowiedzi. Wciąż trzymał rękę na ramieniu Tamary, która stała nieruchomo, jak gdyby wrośnięta w ziemię. Nie poruszała nawet powiekami, upodobniając się do kamiennego posągu. Nie patrzyła ani na męża ani na swego, teraz już niemego rozmówcę, lecz przed siebie, wczepiając się wzrokiem w nieokreślony punkt na horyzoncie.
Topolski powiedział coś jeszcze, lecz Mateuszowi znów nie udało się tego usłyszeć. Powiewające gałęzie bardzo utrudniały obserwację rozgrywającej się za ich złocistym parawanem sceny. Przez szparę w konarach widać było jedynie półprofil nieznajomego mężczyzny. Wyrazisty nos i podbródek oraz silnie zarysowane kości policzkowe zdradzały nieustępliwy charakter. Oczy natomiast sprawiały wrażenie zamyślonych. Promieniująca z nich melancholia nieco łagodziła ostrość rysów. Dysonans ten czynił całość zgoła intrygującą.
Gdy Topolski w końcu oderwał dłoń od ramienia Tamary, Mateusz powoli rozluźnił zaciśniętą pięść. Uczucie gniewnego rozczarowania, spowodowane obecnością nieznajomego, utrzymywało się u niego jednak przez cały czas na tym samym poziomie, a nawet nieznacznie wzrastało, dodatkowo podsycane obserwacjami poczynionymi przed konfrontacją z Klemensem.
Z zadumy wyrwał go dopiero odgłos kroków na schodach. Natychmiast rozpoznał chód Jadwigi. Odwrócił głowę od okna i spojrzał w stronę drzwi, starając się nadać swej twarzy wyraz pełen zadowolenia.
– Pan Klemens już wrócił – oznajmiła służąca. – Powinien zaraz się u pana zjawić.
– Wiem – odparł Mateusz.
Jadwiga odruchowo zmarszczyła czoło.
– Słucham? – zapytała.
– Wiem, że pan Topolski wrócił – wyjaśnił Garstka. – Widziałem go z okna.
Po twarzy kobiety przemknął cień.
– Ach, tak… – westchnęła.
Mateusz spojrzał na nią badawczo.
– Gdybym wiedział, że państwo spodziewają się dziś gościa, nie przyszedłbym tak wcześnie… – kontynuował, z zamiarem zręcznego wydobycia zeń informacji na temat zagadkowego intruza.
Jadwiga usiłowała ukryć zmieszanie pod maską uśmiechu, lecz Mateusz odczytał z jej twarzy, iż doskonale wie, do kogo uczynił aluzję.
– To znajomy… Czasem do nas zachodzi, zwykle niezapowiedziany – zdradziła. – Taki już ma zwyczaj. Proszę się nim nie przejmować, tak jakby w ogóle nie istniał.
Garstka z wysiłkiem odwzajemnił jej uśmiech, po czym podszedł do stojącego najbliżej siebie regału, udając, że zainteresował go tytuł jednej ze stojących tam książek, wytłoczony w złocie w skórzanym grzbiecie. Odwrócił się na chwilę i spojrzał na Jadwigę, równocześnie wysuwając wolumin z szeregu. „Tak jakby w ogóle nie istniał…” – pomyślał z gorzką ironią.
– Czy jest coś jeszcze?
– Nie, już nic, proszę pana.
Staruszka wyszła z pomieszczenia i udała się z powrotem na dół. Mateusza tymczasem ogarnęło nieprzyjemne wrażenie, że po jego kończynach przemieszczają się miliony mrówek, drażniąc skórę swymi mikroskopijnymi odnóżami. Znów podszedł do okna. W ogrodzie jednak nie było już nikogo. Ogromna lipa samotnie udzielała teraz cienia wyłącznie parze kosów, z rozmachem rozkopujących świeżo usypane kretowisko.
Rozdział 6. Manzanilla de la muerte
Gdy powóz dotarł nad rzekę, pod sam dom profesora Hildebranda – notabene mieszczący się na uboczu tej samej drogi, przy której stała willa Topolskich – woźnica energicznie szarpnął za lejce. Jedna z ciągnących pojazd klaczy zarżała i kilkakrotnie uderzyła kopytem w ziemię.
– Stój! – upomniał ją mężczyzna.
– Pewnie boi się mgły – stwierdziła Karolina.
– Chyba raczej własnego cienia – skwitował sarkastycznie Hildebrand.
Pierwszy wysiadł z fiakra i podał rękę swej uczennicy.
– Zobaczy pani, że mówiłem prawdę – zapowiedział z dumą, spoglądając na frontową część okazałego domostwa.
Dziewczyna podniosła głowę.
– Ile ten dom ma lat? – zapytała.
– Sporo – odparł. – O ile mnie pamięć nie myli, wybudowano go na początku wieku… Jeśli nie zmarzła pani za bardzo, mógłbym oprowadzić panią po ogrodzie. Wieczorem wygląda baśniowo.
Pomimo silnego bólu w czubkach palców, wywołanego przez niską temperaturę i dodatkowo spotęgowanego przez wilgoć, Karolina przystała na propozycję.
– Chętnie zobaczę ogród. Później będzie jeszcze zimniej – powiedziała.
Hildebrand podał jej ramię, pchnął dłonią rozpadającą się, metalową bramę, po czym skierował kroki w stronę pogrążonego w wieczornej ciszy ogrodu.
Panna Wilkówna wodziła oszołomionym wzrokiem po ledwo widocznych, węźlastych konarach drzew, z daleka przypominających groteskowo wydłużone kończyny fantastycznych potworów, jakie znała ze starych miedziorytów w ojcowskich książkach.
– Niestety jest nów i prawie nic nie widać – stwierdził Szwajcar. – Niech pani zaczeka, przyniosę lampę.
To rzekłszy, szybkim krokiem udał się w stronę drzwi wejściowych, a następnie włożył klucz do zamka.
Gdy zniknął wewnątrz budynku, Karolinę ogarnął niepokój. Zdrętwiała na całym ciele, wsłuchując się w cichy szum liści. Zgodnie z niepisaną zasadą, iż te same odgłosy, które słyszymy za dnia, inaczej odbieramy nocą, każdy dźwięk, nawet niepozorne szumy i trzaski, potęgowały u niej uczucie lęku oraz niepewności. W jednym z okien na górze paliło się słabe światło. „To pewnie Joseph” – pomyślała.
Profesora Hildebranda nie było przez niespełna dwie minuty, jednakże dla Karoliny ten krótki czas samotnego oczekiwania na jego przyjście trwał wyjątkowo długo. Dostrzegła w oknie cień postaci ludzkiej, lecz gęsta zasłona czyniła go niewyraźnym. Wreszcie naukowiec pojawił się w drzwiach, niosąc w prawej dłoni lampę zamkniętą w solidnej, stalowej obudowie.
– Teraz już możemy swobodnie się poruszać po ogrodzie – stwierdził, podając swej towarzyszce lewe ramię.
Przestrzeń za domem okazała się o wiele bardziej rozległa, niż panna Wilkówna wyobrażała sobie na początku. W głębi majaczyła okrągła, przezroczysta budowla o opływowych kształtach, zwieńczona potrójną kopułą zakończoną iglicą. „To musi być ta słynna szklarnia!” – pomyślała dziewczyna, wytężając wzrok, by wyłowić z ciemności jak najwięcej szczegółów owego intrygującego budynku.
Nagle straciła równowagę.