Alfa Jeden. Adrianna Biełowiec
nie mógł dostać od hojnego Boga!
– Dziękuję – rzekł kornie ku stropowi hali, wziąwszy oburącz pierwszy owoc z brzegu.
– Ja z kolei dziękuję za tę prezentację, doktorze Jakowlew. – Relagard uścisnął serdecznie dłoń kierownika. Zdjął okulary, ukazując błękitne oczy otoczone dorzeczem delikatnych, podkreślających hardy charakter zmarszczek i przetarł palcem powieki. – Posiedzę w Falkonie przez jakiś czas i będę z boku przyglądał się postępom. Kiedy kolejna walka?
– Nie wcześniej niż za tydzień. Najpierw będziemy musieli wykonać A1 parę badań.
– Mam kilka uwag. Przede wszystkim każcie obiektowi używać słabszej broni. – Generał skinął niedbale ręką w stronę monitora, na którym Enril kucał przy zakrwawionym ciele Katie, bez obrzydzenia podgryzając jabłko. – Z Berłem Zeusa w rękach, którego używał dziś walce, naprawdę przypomina Zeusa – zażartował. – Proponuję dać mu strikera, najlepiej dwa: zauważyłem, że facet walczy oburącz.
– Nie kojarzę tej broni.
– To lekki pistolet półautomatyczny, doskonała broń na krótkie i średnie dystanse. Aha, z tymi kordami mieliście świetny pomysł, takie rzeczy cholernie się przydają, gdy w gnatach skończy się amunicja albo wróg blokuje elektronikę.
– Zrobimy, jak pan proponuje. – Jakowlew przetarł rękawem nos. – Starlight wykupi z Arizy kolejnych więźniów. Na nich będziemy przeprowadzać testy. Potem rozpoczniemy próby z androidami. – Na tę wzmiankę Hammurabi posłał doktorowi podejrzliwe spojrzenie. – I nie tylko – dodał ciszej doktor.
Generał dopił resztę wody, pożegnał się zdawkowo z członkami zespołu, po czym razem z porucznikiem opuścił izbę kontrolną.
– Pamięta pan o złożonej obietnicy? – zapytał Hammurabi, kiedy przemierzali główny hol lecący wzdłuż budynku Wydziału. Minęli dwóch naukowców, pchających na wózku zaparowany inkubator z wściekle ujadającym i miotającym się dobermanem.
– Ależ ty jesteś niecierpliwy – zaśmiał się generał. – Jakowlew dał nam do zrozumienia, że możemy zaczynać. Ale wstrzymajmy się jeszcze kilka dni. Zgoda?
– Oczywiście. – Przytaknął android. Rzucił okiem na oddalający się inkubator; spojrzenia jego i ujadającego psa skrzyżowały się. Zwierzę ucichło, podkuliło nieobcięty przy narodzinach ogon, po czym położyło się kornie na wiórkach. – Co pan tylko każe.
Wsiedli do windy z mężczyzną zapisującym coś w personalnym elektroniku i zjechali na parter, a kiedy podwoje otworzyły się przed nimi z cichym szczęknięciem, przeszli kolejny korytarz, parę załomów i weszli w oszklony, wzmocniony stopem meteorytowym przesmyk łączący Wydział Bioniki i Genetyki. Za bramą kolejnego budynku przywitał ich salutem android-kapral o urodzie równie chłodnej i nieskazitelnej, co u Hammurabiego. Znaleźli się na terenie sektora E, gdzie aktualnie przeprowadzano badania nanotechnologiczne, głównie nad czipami nowej generacji.
– Gdzie mamy szukać? – Porucznik nawiązał do wcześniejszej rozmowy. Przyglądał się, jak za przezroczystą ścianą pomieszczenia dwie osoby w kombinezonach naprowadzają machiną przypominającą teleskop wiązkę plazmy na jakieś mikroskopijne urządzenie.
– Gdzie chcesz, ale nikt nie może was zobaczyć – warknął Czurma. – Nie chcę mieć później żadnych problemów, zwłaszcza ze strony palantów z Komisji Ochrony Ludności Cywilnej.
– To oczywiste. Oto niech się pan nie martwi, generale – Hammurabi schylił lekko głowę w czymś, co można by uznać za ukłon. – Hunterów nikt nie ma prawa zobaczyć.
Dawid nakazał Alexowi i Ravenowi, by przez kolejne godziny jego nieobecności w dyspozytorni przyglądali się zachowaniu Enrila i monitorowali mechanizmy Asfarii.
– Nie odzywaj się do niego, chyba że w ostateczności, jeśli będzie robił coś niezgodnego z naszymi założeniami – poinstruował Petersena. – Wówczas pamiętaj o utrzymywaniu odpowiedniego tembru elektronicznego głosu. To bardzo ważne. On zna tylko jednego Boga, więc jeśli zasiejecie w jego umyśle jakiekolwiek wątpliwości, cały eksperyment może szlag trafić.
– Jasne, panie kierowniku. – Raven złączył kciuk z palcem wskazującym i uniósł dłoń.
W chwili, gdy Jakowlew kierował się ku pakamerze dyspozytorni, chcąc zostawić weń kilka zapełnionych dysków, Edgar zwrócił się do Mateusza:
– Ja również muszę tu zostać. Kierownik dał mi trochę roboty. Mam dla ciebie zadanie, spodoba ci się – uśmiechnął się.
Asystent popatrzył na doktora niepewnie, nie mogąc wyczytać nic konkretnego z jego prawie purpurowych oczu i równie bladego co u Enrila oblicza.
– Pamiętasz, jak opowiadałem ci przed chwilą o mapach genowych? Właśnie przyznałem ci dostęp do mego gabinetu. – Edgar pomachał młodemu przed nosem elektronikiem, który zaraz potem włożył do kieszeni kitla.
Zrozumienie pojawiło się natychmiast; oczy Mateusza rozszerzyły się w nieskrywanym zachwycie. Szczery uśmiech Edgara pogłębił się jeszcze bardziej. Entuzjazm zwykle niefrasobliwego, choć spłoszonego życiem kolegi udzielił się również i jemu.
– W kapripodzie mam do wglądu kilka map genów, jednak nie zdążę się z tym uporać do rana, jak planowałem. Przejrzałbyś je za mnie?
– No pewnie – Mat odparł spokojnie, choć w owej chwili z ogromną chęcią skoczyłby na blat stołu i krzyknął niczym rozdokazywany imprezowicz po piątej kolejce. Wreszcie będzie robił to, do czego szkolił się przez ostatnie lata! Koniec z pilnowaniem robotów pucujących probówki i doglądaniem wyładowywanych skrzyń z hangarów zaopatrzeniowców. Jako syn oficera pracującego dla Starlightu, Mat starał się o stanowisko w tej placówce praktycznie z jednego powodu: chciał działać dla dobra ludzkości. Różowe okulary zbudowane ze szkła niewiedzy prysły jednak szybko, trafione pociskiem zawierającym kwintesencję rzeczywistości. Mateusz czuł się podle, gdy oglądał przekaz z Asfarii i "cudowne" efekty wieloletniej pracy genetyków pod postacią skrzywdzonego człowieka, który, wychowywany w poniżeniu, niczym królik doświadczalny, nie miał pojęcia o własnej krzywdzie. Człowieka, którego obdarowano ciałem godnym boga, zdrowym i sprawnym, lecz szabrowano ze wszystkiego innego. Niemniej podświadomość szeptała asystentowi, że jeśli będzie trzymać ze Strzelbowskim, uda mu się zrealizować choć ułamek swoich zaszczytnych marzeń z dzieciństwa. Trzydziestoletni doktor wydawał się w porządku, wyglądał na osobę, której można zaufać, skłaniał ku sobie ludzi łagodnym usposobieniem. Spośród reszty wyróżniało go coś jeszcze, czego Mateusz nie był w stanie określić, a co przyciągało go do Strzelbowskiego niczym tłum do mądrze przemawiającego agitatora. Może zapomniana ludzka dobroć?
– No to załatwione. Stwórz folder i powrzucaj tam wszystkie mapy, w jakich zauważysz aberracje chromosomowe. Maszyna mogłaby w sekundę odwalić za ciebie całą robotę, ale wiesz… lepiej sprawdzić wszystko osobiście. Czynnik ludzki zawsze będzie najbardziej wiarygodny. – Edgar położył dłoń na ramieniu rozmówcy. – Poradzisz sobie, nie? Ciebie żadna maszyna nie pokona, hakerze.
Ostatniego zdania, w którym Edgar podkreślił prawdziwy talent asystenta, Mateusz nawet nie usłyszał. Wizerunek pracowni doktora, pełnej kapripodów przechowujących najbardziej pożądliwe dane w świecie genetyków, pochłonął bowiem wszystkie jego myśli. Skinął Strzelbowskiemu głową i wymaszerował z pomieszczenia, zbyt zafascynowany, by rzec cokolwiek na odchodnym.
Edgar odprowadził młodego wzrokiem do drzwi, a gdy ten zniknął za nimi, uniósł kąciki ust w pogodnym uśmiechu i pokręcił głową. Zazdrościł mu trochę tej nieskalanej młodzieńczej niefrasobliwości. Jeszcze nieskalanej. Mat nie wiedział, że coś bardzo cennego może stracić w